Cmentarz w Pradze. Umberto Eco
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cmentarz w Pradze - Umberto Eco страница 11
No i znowu wypływa na wierzch to jego żydostwo, pomyślałem. Wówczas zajmowałem się już zapewne różnymi spiskami żydowskimi i powziętym przez tę rasę zamiarem wykształcenia swoich ludzi na lekarzy i aptekarzy w celu zawładnięcia zarówno ciałami, jak i umysłami chrześcijan. Gdybym był chory, chciałbyś, żebym oddał się w twoje ręce, opowiadając ci o sobie wszystko, nawet to, o czym sam nie wiem, i żebym w ten sposób uczynił cię panem mojej duszy? Jesteś gorszy od jezuickiego spowiednika, bo do niego mówiłbym przynajmniej chroniony kratą i nie powiedziałbym mu tego, co myślę, tylko wymienił to, co robią wszyscy i co się wyraża wręcz technicznymi terminami, którymi posługuje się każdy: kradłem, cudzołożyłem, nie czciłem ojca i matki. Zdradza cię twoje słownictwo, mówisz o amputacji, jakbyś chciał obrzezać mi mózg…
Tymczasem Froïde zaczął się śmiać i zamówił jeszcze jedno piwo.
– Proszę jednak nie brać na serio wszystkiego, co panu mówię. To mrzonki fantasty. Po powrocie do Austrii ożenię się, będę musiał utrzymać rodzinę, otworzę gabinet. Będę wtedy stosował hipnozę rozsądnie, zgodnie z nauką Charcota, wystrzegając się grzebania w snach swoich chorych. Nie jestem pytią. Myślę, że pacjentce Du Mauriera mogłoby pomóc trochę kokainy.
Tak skończyła się ta rozmowa, która zostawiła w moim umyśle niewiele śladów. Przypomina mi się to wszystko teraz, ponieważ mógłbym się znaleźć może nie w sytuacji Diany, lecz w każdym razie w sytuacji osoby prawie normalnej, która utraciła część pamięci. Pomijając już fakt, że Froïde jest obecnie Bóg wie gdzie, za nic w świecie nie opowiedziałbym swojego życia ani Żydowi, ani nawet dobremu chrześcijaninowi. W moim zawodzie (jakim?) muszę opowiadać o sprawach innych – za opłatą – ale w żadnym wypadku nie wolno mi opowiadać o sprawach własnych. Mogę jednak opowiadać o nich sobie. Pamiętam, że Bourru (albo Burot) mówił mi o guru, którzy hipnotyzowali samych siebie, wpatrując się we własny pępek.
Postanowiłem więc prowadzić niniejszy dziennik. Spisuję go, cofając się w czasie, opowiadając o swojej przeszłości, w miarę jak udaje mi się ją sobie przypomnieć, z rzeczami zupełnie błahymi włącznie, dopóki czynnik traumatyczny (to chyba właściwe określenie) sam nie wyjdzie na jaw. Wyzdrowieć chcę sam, bez pomocy zajmujących się wariatkami lekarzy.
Zanim zacznę (ale zacząłem już wczoraj), poszedłbym chętnie na ulicę Montorgueil chez Philippe, aby wprowadzić się w stan ducha sprzyjający tej swego rodzaju autohipnozie. Usiadłbym wygodnie, przejrzał dokładnie menu podawane od szóstej do północy i zamówił: zupę à la Crécy, turbota w sosie z kaparów, filet wołowy i langue de veau au jus – ozór cielęcy w bulionie, a na koniec sorbet z likierem maraskino i ciastka różne; zapiłbym to wszystko dwiema butelkami starego burgunda.
Tymczasem minęłaby północ i mógłbym wziąć pod uwagę menu nocne: zamówiłbym zupkę z żółwia (przypomniałem sobie wyśmienitą u Dumasa; czyżbym znał Dumasa?) oraz łososia z cebulkami i karczochami posypanymi jawajskim pieprzem; na zakończenie sorbet z rumem i angielskie ciasto korzenne. Późno w nocy dogodziłbym sobie delikatnym menu porannym, a więc soupe aux oignons, zupą cebulową – taką, jaką delektują się wtedy w Halach tragarze, którym chętnie dotrzymałbym towarzystwa. I wreszcie, aby przygotować się do wypełnionego zajęciami przedpołudnia, bardzo mocna kawa i pousse-café – kieliszek koniaku z dodatkiem kirszu.
Poczułbym się potem wprawdzie nieco ociężały, ale byłoby mi lekko na duszy.
Nie mogłem, niestety, pozwolić sobie na taką miłą chwilę wytchnienia. Straciłem pamięć – powiedziałem sobie – co by się stało, gdybym w restauracji spotkał kogoś, kto mnie zna, a ja bym go nie poznał? Jak miałbym się wtedy zachować?
Zastanowiłem się także, jak zachować się wobec kogoś, kto mógłby przyjść do mnie do sklepu. Z tym facetem od testamentu Bonnefoy i ze staruszką od hostii jakoś mi się udało, ale co dalej? Wywiesiłem kartkę z napisem: „Właściciel będzie nieobecny przez miesiąc”, nie precyzując, kiedy ten miesiąc się zaczął i kiedy się skończy. Dopóki nie zrozumiem lepiej swojej sytuacji, muszę zaszyć się w domu i wychodzić tylko od czasu do czasu, aby kupić coś do jedzenia. Może post dobrze mi zrobi; kto wie, czy to, co się przydarzyło, nie jest wynikiem jakiejś szczególnie obfitej uczty, na którą sobie pozwoliłem… kiedy? W ten sławetny wieczór dwudziestego pierwszego?
A ponadto, żeby zacząć rozmyślać nad swoją przeszłością, powinienem wpatrywać się w pępek, jak powiedział Burot (czy Bourru?). O pełnym brzuchu zaś – a i tak jestem otyły, jak przystało na mężczyznę w moim wieku – musiałbym rozpocząć rozmyślania, patrząc w lustro.
Zacząłem już wczoraj, siedząc za tym biurkiem i pisząc bez przerwy, niestrudzenie. Od czasu do czasu przegryzam coś tylko i piję – tak, popijam sobie zdrowo. Najlepszą stroną tego domu jest dobra piwniczka.
4
CZASY DZIADKA
26 marca 1897
Moje dzieciństwo. Turyn… Wzgórze za Padem, ja na balkonie z mamą. Potem matki już nie było, ojciec płakał, siedząc o zmierzchu na balkonie naprzeciw wzgórza, dziadek zaś mówił, że to wola boska.
Z matką rozmawiałem po francusku, jak każdy Piemontczyk z dobrej rodziny (kiedy mówię po francusku tu, w Paryżu, wydaje się, że język opanowałem w Grenoble, gdzie ludzie mówią najczystszym francuskim, różnym od babil – świergotania paryżan). Od dzieciństwa czułem się bardziej Francuzem niż Włochem, jak wszyscy Piemontczycy. Dlatego właśnie uważam, że Francuzi są nie do zniesienia.
***
Moje dzieciństwo upłynęło bardziej pod znakiem dziadka niż ojca i matki. Nienawidziłem matki, która odeszła ode mnie bez uprzedzenia, i ojca za to, że nie umiał temu zapobiec, nienawidziłem Boga, który tego chciał, i dziadka, któremu wydawało się normalne, że Bóg tego chce. Ojciec przebywał ciągle daleko, tworzył Włochy – jak mówił. Potem Włochy wykończyły jego.
Dziadek, Giovan Battista Simonini, były oficer armii sabaudzkiej – opuścił ją, jak sobie chyba przypominam, za czasów najazdu Napoleona – zaciągnął się do wojsk Burbonów florenckich, a kiedy Toskania znalazła się pod kontrolą księżnej z rodu Bonaparte, jako emerytowany kapitan wrócił do Turynu, aby rozpamiętywać swoje gorzkie doświadczenia.
Nos miał pokryty brodawkami. Kiedy siedziałem obok niego, widziałem tylko ten nos i czułem na twarzy ślinę, którą parskał. Był jednym z ludzi nazywanych przez Francuzów ci-devant, tęsknił za ancien régime, nie pogodził się nigdy ze zbrodniami rewolucji. Nosił nadal culottes – miał jeszcze kształtne łydki – spięte pod kolanem złotą sprzączką, złote klamry zdobiły także jego lakierowane obuwie. Ubierał się na czarno, z czarną kamizelką i fularem włącznie, co sprawiało, że wyglądał trochę na księdza. Chociaż zgodnie z ówczesnymi zasadami elegancji powinien był zakładać upudrowaną na biało perukę, zrezygnował z tego, ponieważ – jak mówił – pudrowane peruki nosili także zbóje w rodzaju Robespierre’a.
Nie dorozumiałem się nigdy, czy był bogaty, ale nie odmawiał sobie dobrej kuchni. Dziadka i dzieciństwo wspominam przede wszystkim