Cmentarz w Pradze. Umberto Eco

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cmentarz w Pradze - Umberto Eco страница 4

Cmentarz w Pradze - Umberto  Eco

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Zdarzają się tam też osobnicy wynaturzeni, którzy czyhają na zdeprawowanych mężczyzn i kobiety, gotowi do najobrzydliwszych usług. Wypatrują klientów w Palais-Royal lub na Polach Elizejskich i zwabiają ich umówionymi znakami. Kiedy klient jest już w pokoju, często pojawiają się tam przebrani za policjantów wspólnicy, którzy grożą stojącemu w samych kalesonach aresztem; ofiara błaga o litość i wykupuje się zwitkiem banknotów.

      Wchodząc do tych domów rozpusty, zachowuję ostrożność, bo wiem, co mogłoby mi się przytrafić. Jeśli klient wygląda na zamożnego, właściciel kiwa na jedną z dziewczyn, ona zbliża się i powoli przekonuje gościa, żeby zaprosił do stolika wszystkie inne, które zamawiają wtedy najdroższe napoje (ale im nie wolno się zalać, więc piją anisette superfine, anyżówkę doskonałą, i cassis fin, wyborową z czarnej porzeczki – barwioną wodę, za którą klient drogo płaci). Potem próbują grać z tobą w karty, porozumiewając się oczywiście między sobą; przegrywasz i musisz postawić kolację wszystkim, z właścicielem i jego żoną włącznie. Kiedy masz już tego dość, proponują grę nie na pieniądze: jeśli wygrywasz, jedna z dziewczyn coś z siebie zdejmuje… Spod każdej zdejmowanej koronki wygląda wstrętne, białe ciało, ukazują się nabrzmiałe piersi, ciemne pachy o nieprzyjemnej, denerwującej woni…

      Nie wszedłem nigdy na wyższe piętro. Ktoś powiedział, że kobiety to tylko namiastka onanizmu, wymagają jednak więcej wyobraźni. Wracam więc do domu i śnię o nich w nocy, nie jestem przecież z żelaza, a zresztą to one mnie sprowokowały.

      Czytałem doktora Tissota i wiem, że szkodzą nawet na odległość. Nie wiadomo, czy duchy żywotne i sperma to jedno, lecz nie ulega wątpliwości, że te dwa fluidy mają ze sobą coś wspólnego: po długich polucjach nocnych nie tylko traci się siły, ale ciało chudnie, twarz blednie, słabnie pamięć, wzrok zachodzi mgłą, głos chrypnie, sen zakłócają koszmary, odczuwa się ból oczu, na twarzy pojawiają się czerwone plamy, niektórzy plują wapienną substancją, mają palpitacje, duszą się, mdleją, inni znowu uskarżają się na zatwardzenie lub na puszczanie coraz bardziej smrodliwych wiatrów.

      Może to przesada. Jako chłopiec miałem krosty na twarzy, to chyba typowe dla wieku, zresztą może wszyscy chłopcy sobie dogadzają, trzepiąc kapucyna dniem i nocą. Teraz nauczyłem się już ograniczać; niespokojne sny dręczą mnie tylko po wieczorze spędzonym w piwiarni i w przeciwieństwie do wielu innych mężczyzn nie miewam erekcji na widok byle jakiej spódniczki. Praca chroni mnie przed rozwiązłością obyczajów.

      Dlaczego jednak filozofuję, zamiast odtwarzać wydarzenia? Może dlatego, że potrzebuję wiedzy nie tylko o tym, co robiłem przed dniem wczorajszym, lecz także o tym, jaki jestem wewnątrz. Pod warunkiem, że mam wnętrze. Mówią, że dusza jest jedynie tym, co się robi. Jeśli jednak kogoś nienawidzę i tę żywą niechęć w sobie pielęgnuję, znaczy to, że – na Boga! – jakieś wnętrze jest. Jak to powiedział filozof? Odi ergo sum – nienawidzę, więc jestem.

      Niedawno na dole ktoś zadzwonił. Obawiałem się już, że to jakiś dureń, który chce coś kupić, ale ten człowiek powiedział mi od razu, że go przysyła Tissot (dlaczego wybrałem właśnie takie hasło?). Potrzebował testamentu holograficznego z podpisem niejakiego Bonnefoy na korzyść niejakiego Guillota (był to bez wątpienia on sam). Miał ze sobą papier listowy, którego używa lub używał ów Bonnefoy, i próbkę jego charakteru pisma. Zaprosiłem Guillota do gabinetu, wybrałem odpowiednie pióro i atrament, po czym bez żadnych przymiarek zredagowałem dokument. Był znakomity. Guillot zapewne znał cennik, bo wręczył mi honorarium stosowne do wysokości zapisu.

      A więc taki jest mój zawód? Piękną rzeczą jest stworzyć z niczego akt notarialny, sfabrykować list, który wydaje się prawdziwy, wymyślić kompromitujące zeznanie, zredagować dokument, który kogoś zgubi. Oto potęga sztuki… Zasłużyłem sobie na odwiedziny w Café Anglais.

      Siedzibą mojej pamięci jest chyba nos. Odnoszę wrażenie, że już od wieków nie wdycham aromatu owego menu: suflet à la reine, filety z soli à la vénitienne, escalopes de turbot au gratin – zapiekane dzwonka turbota, selle de mouton purée bretonne – comber barani z purée po bretońsku… A na przystawkę: kurczak à la portugaise albo pâté chaud de cailles – pasztet przepiórczy na gorąco, albo homar à la parisienne, albo wszystko to razem. No i danie główne… czy ja wiem… kaczuszki à la rouennaise albo ortolans sur canapés – ortolany na kanapkach, oraz coś lekkiego przed deserem, bakłażany à l’espagnole, asperges en branches – łodygi szparagów, cassolettes princesse – wazonik księżniczki… A wina… sam nie wiem… chyba Château-Margaux albo Château-Latour, albo Château-Lafite, zależnie od rocznika. I na zakończenie bombe glacée – bomba lodowa.

      Kuchnia dawała mi zawsze więcej satysfakcji niż współżycie płciowe. Może to piętno wyciśnięte na mnie przez księży.

      W głowie mam ciągle coś w rodzaju chmury, która uniemożliwia mi patrzenie wstecz. Dlaczego nagle stają mi w pamięci moje wypady do turyńskiej kawiarni Bicerin w habicie ojca Bergamaschiego? Zapomniałem zupełnie ojca Bergamaschiego. Kto to był? Lubię wodzić piórem zgodnie z nakazami instynktu. Zdaniem tego austriackiego lekarza powinienem dotrzeć do chwili dla mojej pamięci prawdziwie bolesnej, co by mi wyjaśniło, dlaczego tyle wspomnień nagle wykreśliłem.

      Wczoraj, we wtorek, dwudziestego drugiego marca – tak przynajmniej uważałem – obudziłem się z uczuciem, że doskonale wiem, kim jestem. Jestem kapitanem Simoninim, mam sześćdziesiąt siedem lat, ale wyglądam młodziej (jestem na tyle tęgi, że można mnie uznać za mężczyznę przystojnego). Stopień kapitana nadałem sobie we Francji z myślą o dziadku, uzasadniając to niejasno służbą w szeregach Tysiąca garybaldczyków, która przynosi pewien prestiż w tym kraju, gdzie Garibaldi szanowany jest bardziej niż we Włoszech. A więc Simone Simonini, urodzony w Turynie z pochodzącego stamtąd ojca i matki Francuzki (lub mieszkanki Sabaudii, ale kiedy się urodziła, Sabaudię okupowali Francuzi).

      Leżałem jeszcze w łóżku i rozmyślałem… Biorąc pod uwagę problemy z Rosjanami (z Rosjanami?), lepiej, żebym się nie pokazywał w swoich ulubionych restauracjach. Mógłbym sam sobie coś ugotować. Kilkugodzinna praca nad przygotowaniem jakiegoś smacznego dania zawsze mnie odpręża. Na przykład côtes de veau Foyot: mięso cielęce grubości przynajmniej czterech centymetrów – porcja na dwie osoby – dwie średnie cebule, pięćdziesiąt gramów miękiszu chleba, siedemdziesiąt pięć gramów tartego sera szwajcarskiego, pięćdziesiąt gramów masła. Miękisz przeciera się i miesza z serem, cebule obiera się i sieka drobno, topi się w rondelku czterdzieści gramów masła, a z jego pozostałością, w drugim garnuszku, dusi się powoli cebulę. Dno płaskiego naczynia wyścieła się połową duszonej cebuli, wkłada do niego mięso przyprawione solą i pieprzem i przybiera je po jednej stronie pozostałością cebuli. Całość przykrywa się pierwszą warstwą miękiszu z serem, polewając mięso topionym masłem i lekko ugniatając dłonią, aby przylegało dokładnie do dna naczynia. Kładzie się drugą warstwę miękiszu, formując ją w coś w rodzaju kopuły, następnie polewa się wszystko białym winem i bulionem – ale tak, żeby płynu nie było w naczyniu zbyt dużo. Potrawę wstawia się do piecyka na jakieś pół godziny, nadal zwilżając ją od czasu do czasu winem i bulionem. Podawać z kalafiorami obsmażanymi na patelni.

      Potrzeba na to trochę czasu, ale rozkosze związane z dobrą kuchnią zaczynają się jeszcze przed jedzeniem, bo gotowanie jest zapowiedzią przyjemności. Wylegując się teraz w łóżku, tym właśnie się delektowałem. Tylko głupcy, aby nie czuć się samotnie, muszą mieć pod kołdrą kobietę lub chłopca. Nie wiedzą, że łykać ślinkę jest lepiej, niż mieć erekcję.

      W

Скачать книгу