Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 2

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

Na razie towarzystwo znajdowało się na etapie problematyki politycznej, zręcznie faszerowanej ostatnimi plotkami z życia towarzyskiego oraz mniej lub więcej wyssanymi z palca skandalikami ze świata artystów. Tego rodzaju „sensacyjne” wiadomości zazwyczaj poprzedza tajemniczy szept: „Wyobraźcie sobie, że…” albo „Czy słyszeliście już…”, albo „Coś wam powiem, ale proszę o całkowitą dyskrecję”.

      Joanna była w swoim żywiole. Wyróżniała się urodą i elegancją. Otaczali ją mężczyźni, prześcigający się w uprzejmościach i komplementach. Kobiety mniej były nią zachwycone. Od czasu do czasu któraś z pań mówiła ze współczującym westchnieniem: – Jaka szkoda, że twój mąż nie mógł przyjść, co za uroczy człowiek. Czy rzeczywiście jest tak poważnie chory? Jedna z najserdeczniejszych przyjaciółek powiedziała uśmiechając się słodko: – Śliczną masz sukienkę, tylko jakoś bardzo poważnie w niej wyglądasz, ale znowu w pewnym wieku nie można już udawać dziewczyneczki. No cóż… czas biegnie. Niestety, wszyscy się starzejemy.

      Nic jednak nie mogło Joannie popsuć humoru. Wiedziała, że się podoba. Czuła na sobie pełne zachwytu spojrzenia przedstawicieli płci brzydkiej. Królowała.

      W pewnej chwili podeszła do niej Dorota.

      – Telefon do ciebie.

      – Do mnie? Kto dzwoni? Edward?

      – Nie. Jakaś pani Kalinowska z Anina.

      Joanna niespokojnie spojrzała na przyjaciółkę.

      – To sąsiadka mamy. Coś się stało? Dlaczego ona dzwoni?

      Weszły do niewielkiego pokoju, w którym stał telefon. Joanna podbiegła do aparatu. Dorota także przyłożyła ucho do słuchawki.

      – Halo! Słucham! – powiedziała Joanna.

      – Czy pani Joanna?

      – Tak, tak, jestem. Słucham?

      – Mówi Kalinowska. Przepraszam, że przeszkadzam, ale mamusia pani nagle zachorowała, bardzo źle się czuje. Prosiła, żeby pani do niej koniecznie przyjechała. Wzywałam pogotowie. Lekarz powiedział, że na razie nie wolno mamusi ruszać, ale że trzeba będzie jednak do szpitala…

      – Co mamie jest? Co się stało?

      – Serce. Lekarz mówi, że serce. Przyjedzie pani?

      – Oczywiście. Już wychodzę. Dziękuję, że pani zadzwoniła. Proszę powiedzieć mamusi, że zaraz przyjeżdżam.

      Joanna odłożyła słuchawkę i dotknęła ramienia przyjaciółki.

      – Bardzo mi przykro, ale sama widzisz, że muszę jechać. Wyniosę się po angielsku.

      – Jak się o tej porze dostaniesz na dworzec? – powiedziała z troską w głosie Dorota. – Adam by cię odwiózł, ale on już sporo wypił. Nie może prowadzić.

      – Głupstwo – uśmiechnęła się Joanna. – Dam sobie radę. W ostateczności taksówką pojadę do Anina. Pożegnaj ode mnie Adama. Do widzenia.

      Uściskały się.

      – Nie zmarzniesz? – spytała Dorota.

      – Nie, nie. Jest zupełnie ciepło, a zresztą mam przecież płaszcz. Pa!

      Była już w przedpokoju, kiedy Dorota chwyciła ją za rękę.

      – Zaczekaj. Nie chcę się wtrącać do waszych spraw, ale wydaje mi się, że chyba powinnaś zadzwonić do Edwarda. Nie wiadomo, jak długo zostaniesz u mamy. Będzie się niepokoił.

      Joanna się zawahała. Wróciła jednak do telefonu.

      – Masz rację. Zadzwonię.

      Nakręciła numer. Po chwili usłyszała słaby głos męża:

      – Halo…?

      Powiedziała, że jedzie do Anina, bo matka zachorowała.

      – Kiedy wrócisz?

      – Nie wiem. To będzie zależało od tego, jak się mama będzie czuła.

      – Daj mi jakoś znać. Zadzwoń z Anina.

      – Dobrze, dobrze, zadzwonię.

      Dorota odebrała jej słuchawkę.

      – Halo! Dobry wieczór, Edziu. Strasznie tu wszyscy żałujemy, że nie przyszedłeś. Jak się czujesz?

      – Raczej marnie. Coś mi serce nawala. Obawiam się, że będę musiał dzwonić po lekarza.

      – Trzymaj się, Edziu. Najlepiej dobrze się wyśpij. Jutro cię odwiedzimy. Dobranoc.

      Dorota odprowadziła Joannę do przedpokoju, zamknęła za nią drzwi i wróciła do gości. Na jej widok ktoś schrypniętym nieco barytonem zaintonował „sto lat…”

      Grube krople deszczu spływały po szybach. Wycieraczka pracowała bez przerwy z rytmicznym stukotem. Mokra jezdnia błyszczała w świetle latarni.

      Doktor Pawelski przymknął oczy. Był zmęczony, a ta szaruga zwiększała jeszcze nieznośne uczucie senności.

      – Pogoda coś nam się psuje – powiedział sanitariusz.

      – Uhm – mruknął Pawelski. Ziewnął i znowu przymknął oczy. Powieki ciążyły mu, jakby były z ołowiu.

      – Ale i tak nie możemy narzekać – próbował podtrzymać rozmowę sanitariusz – prawie cały wrzesień był piękny.

      Zwolnili, następnie gwałtownie skręcili w prawo i kierowca nacisnął hamulec.

      – To gdzieś tutaj będzie, panie doktorze. Trzeba poszukać.

      W nowoczesnym budownictwie znaleźć właściwą klatkę schodową nie jest rzeczą łatwą. Pawelski miał jednak sporą wprawę w odnajdywaniu pacjentów i przy pomocy Kozłowskiego, tak bowiem nazywał się sanitariusz, trafił do drzwi oznaczonych numerem 17.

      Upłynęła dłuższa chwila zanim, naciskając dzwonek, osiągnęli pożądany skutek. Usłyszeli najpierw stąpanie, potem sapanie i wreszcie szczęknięcie zatrzasku. Cienkie drzwi, sporządzone z dwóch arkuszy dykty, spełniały rolę deski rezonansowej i na klatce schodowej można było dokładnie słyszeć, co się dzieje w mieszkaniu.

      Zobaczyli przed sobą mniej więcej pięćdziesięcioletniego mężczyznę w szlafroku narzuconym niedbale na piżamę koloru dojrzałej wiśni. Pasek od szlafroka wlókł się za nim po podłodze.

      – Czy pan Rosicki? – spytał Pawelski, zerknąwszy na kartkę, na której miał zapisane nazwisko chorego.

      – Tak. Dziękuję, że pan doktor przyjechał. Proszę. – Odgarnął z czoła ciemne, zlepione potem włosy i wprowadził przybyłych do pokoju.

      – Niech się pan kładzie – powiedział Pawelski, wskazując tapczan. – Czy pan sam jest

Скачать книгу