Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 3
Badanie trwało dość długo. Pawelski był bardzo sumiennym lekarzem i nigdy nie lekceważył dolegliwości pacjenta. Wreszcie schował stetoskop, aparat do mierzenia ciśnienia i powiedział:
– Stwierdzam u pana przyśpieszoną działalność serca, pewną arytmię.
– Czy to coś poważnego, panie doktorze? – zaniepokoił się Rosicki. – Może trzeba do szpitala?
– Nie, nie, na razie to zbyteczne. Dam panu uspokajający zastrzyk, przepiszę proszki. Powinien pan się poczuć lepiej. Jeżeli jeszcze rano coś będzie nie w porządku, proszę wezwać lekarza rejonowego. A po tej grypie niech się pan zgłosi do poradni kardiologicznej. To nic specjalnie poważnego, ale o serce należy dbać. Czy pan już kiedyś chorował na serce?
– Właściwie nie. Od dawna mam trochę nerwicy, ale to chyba wszyscy…
Doktor Pawelski zrobił zastrzyk, zapisał lekarstwo i pożegnał pacjenta, życząc mu szybkiego powrotu do zdrowia.
To było nie do wytrzymania.
Natrętny, uparty dźwięk wdzierał się pod czaszkę, przenikał do każdego nerwu, dręczył.
Czuła podświadomie, że musi coś zrobić, musi działać, za wszelką cenę przerwać ten koszmar. W żaden sposób nie mogła jednak pokonać bezwładu, który ją paraliżował. Wszystkie próby powrotu do rzeczywistości okazały się daremne. Co za męka.
Ocucił ją dopiero ostry, energiczny głos Adama:
– Odbierz! Telefon dzwoni!
Ależ tak. To był po prostu telefon, tylko telefon. Zdobyła się na olbrzymi wysiłek, wyciągnęła rękę i podniosła słuchawkę.
– Halo…? – Przestraszyła się własnego głosu.
– To ty, Doroto? Dzień dobry. Czy cię obudziłem?
Sięgnęła po szklankę z wodą, stojącą przy tapczanie, wypiła duży łyk i odpowiedziała już trochę przytomniej:
– Tak, obudziłeś mnie, ale to nic nie szkodzi.
– Bardzo mi przykro. Myślałem, że… Dochodzi pierwsza.
– Co ty mówisz? Już pierwsza? Co prawda nie tak dawno się położyłam. Troszkę się ta wczorajsza uroczystość przeciągnęła. A ty jak się czujesz?
– Dziękuję. Trochę lepiej. Czy mogłabyś poprosić do telefonu Adama?
– Oczywiście. Stoi tu koło mnie i zaraz będzie mi robił wymówki, że za dużo wypiłam.
Kruszewski podszedł do żony i wyciągnął rękę po słuchawkę.
– Halo! Cześć, Edziu. Czujesz się już zdrowszy? Żałuj, że wczoraj u nas nie byłeś. Było bardzo przyjemnie.
– Słuchaj, Adam – powiedział Rosicki – jestem niespokojny o Joannę.
– O Joannę? Dlaczego?
– Jak wiesz, pojechała wczoraj do Anina. Matka jej zachorowała. Ale przecież już do tej pory powinna była do mnie zadzwonić. Pojechałbym tam, ale lekarz zabronił mi się ruszać. Okropnie się czuję. Coś z sercem niezupełnie w porządku.
Kruszewski się zastanawiał. Był zmęczony, niewyspany i diabelnie nie chciało mu się jechać do Anina.
– Słyszysz mnie, Adasiu?
– Tak, tak, słyszę cię. No wiesz… Prawdę mówiąc… Ale jak trzeba, to pojadę do twojej teściowej. Mówi się trudno.
– Jesteś porządny chłop. Bardzo ci dziękuję.
Kruszewski odłożył słuchawkę i z nieukrywaną niechęcią spojrzał na żonę.
– No i po co ty tyle piłaś?
– Och, Adasieczku, nie gniewaj się na mnie – jęknęła. – Przyznaję, że to bardzo głupie, ale ciągle ktoś chciał się ze mną napić. Wiesz, jak to jest. A zresztą, to przecież były moje urodziny.
– To jeszcze nie powód, żeby się upijać do nieprzytomności. Żebym cię nie powstrzymał, to byś zrobiła striptiz przy wszystkich gościach.
– Co ty powiesz? A to ci heca. Nic nie pamiętam. Musiałam być rzeczywiście porządnie wlana. Przepraszam cię.
Machnął ręką.
– Daj spokój. Ale już nigdy więcej nie będzie u nas w domu tyle alkoholu. To nie ma najmniejszego sensu. Co sobie ludzie o nas pomyślą?
Skrzywiła się.
– Eee, nie przejmuj się. U nas, w Polsce, nigdy się źle nie myśli o tym, kto pije wódkę. Ci niepijący są podejrzani i nieszczerzy.
– Muszę jechać do Anina – powiedział Kruszewski.
– Wiem. Słyszałam. Uważaj, Adasiu, bardzo cię proszę. Jesteś zmęczony. Nie jedź zbyt szybko.
– Bądź spokojna. Ja prawie zupełnie nie piłem.
– Może lepiej pojechałbyś autobusem?
– Nie, nie. Wezmę wóz. Będzie prędzej.
Matka Joanny mieszkała w małym, parterowym domku. Niewielki ogródek pełen był kwiatów.
Kruszewski zatrzymał samochód, wygramolił się zza kierownicy i, obciągnąwszy wygniecioną marynarkę, pchnął obrośniętą winem furtkę.
Od razu spostrzegł panią Lipkowską zajętą pracą w ogrodzie. Pomyślał więc, że ta dolegliwość sercowa nie musiała być chyba zbyt poważna, skoro chora uwijała się z motyką w ręku pomiędzy grządkami.
– Dzień dobry. Widzę, że pani już się zupełnie dobrze czuje.
Podniosła zaróżowioną, wesołą twarz.
– A, dzień dobry panu. Dlaczegóż to miałabym się źle czuć?
– Podobno pani zaniemogła na serce.
– Ja? Na serce? Kto to panu powiedział?
Zmieszał się. W pierwszej chwili nie mógł się zorientować, co to wszystko właściwie znaczy. Przeciągnął dłonią po włosach i próbował się uśmiechnąć. Musiał mieć niezbyt mądrą minę, bo spojrzała na niego i się roześmiała.
– Co się z panem dzieje, panie Adamie? O co panu chodzi? Proszę, niech pan wejdzie do domu. Zaraz przyszykuję herbaty, a może woli pan kawę? Bo kawę także mam.
– Widzi pani… Ja chciałem się zobaczyć z Joanną.
– Joanny nie ma dzisiaj u mnie. Była wczoraj, wczoraj rano. Prosiłam, żeby przyjechała, bo miałam taki tam drobny upominek dla pani Dorotki