Czarna księga. Orhan Pamuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czarna księga - Orhan Pamuk страница 17

Czarna księga - Orhan  Pamuk

Скачать книгу

większość z nas. Tłumaczył, co oznacza przerażenie widoczne w utkwionym gdzieś przed sobą wzroku kobiety przemierzającej samotnie ulicę z siatką z zakupami w ręku i dlaczego ludzie w mieście patrzą w ziemię, a na wsi — w niebo… I stale na nowo, nie wiem, ile razy, wskazywał mi te wszystkie nasze gesty, szczegóły pozycji manekinów czekających, aż wypełni się wieczność, by ożyć. Warto też dodać, że te wszystkie cudowne dzieła idealnie nadawały się do tego, by eksponować na nich najbardziej wyrafinowane stroje.

      Mimo to w owych nieszczęsnych tworach było coś odpychającego, coś, co budziło w człowieku chęć jak najszybszego opuszczenia tego miejsca i wyjścia na zewnątrz, na światło, do życia. Kryły się w nich… jak by to powiedzieć… jakiś lęk, przerażenie, ból, ciemność! „Ale potem ojciec nie mógł już dłużej obserwować tych codziennych gestów”, oświadczył w pewnej chwili syn, a ja nagle uświadomiłem sobie, czym mogło być to, co mnie do nich tak zrażało. Te ruchy, powszednie czynności, które określałem jako gesty, od wycierania nosa po wybuch śmiechu, od sposobu chodzenia po spojrzenia rzucane ukradkiem, od uścisku dłoni po otwieranie butelki, w oczach ojca i syna straciły niewinność. Na początku, gdy z okien knajpy dla alfonsów patrzyli na tłum ludzi, którzy nie widywali nikogo, kogo mogliby naśladować, oprócz samych siebie i reszty im podobnych, rzemieślnicy nie byli w stanie określić, kto kogoś imituje, kto wzoruje się na kimś i stara się zmienić. Gesty, czyli „największy skarb naszego narodu”, jak je określali, drobne codzienne ruchy ciała ulegały powolnym, niewielkim zmianom jakby na rozkaz jakiegoś niewidocznego, tajemniczego dowódcy; jedne znikały, a na ich miejsce pojawiały się inne, nowe, zaczerpnięte nie wiadomo skąd. Potem, gdy pracowali nad serią figur dzieci, nagle ich olśniło. „To wszystko przez te przeklęte filmy!”, wykrzyknął syn.

      To z powodu tych filmów, sprowadzanych całymi skrzyniami z Zachodu i całymi godzinami puszczanych w kinach, gesty zwykłych Turków zaczęły tracić niewinność. Tak powoli, że niemal niezauważalnie, nasi rodacy zaczęli odrzucać własne ruchy i przyjmować te właściwe innym, imitować je. Nie chciałbym się zbyt szczegółowo rozwodzić, ale syn podał mi całe mnóstwo przykładów na potwierdzenie słuszności gniewu ojca w reakcji na nowe nienaturalne zachowania, niezrozumiałe gesty: podpatrzone w filmach wybuchy śmiechu, wyuczone i nie pasujące do sytuacji ruchy, które towarzyszyły różnym czynnościom, od otwierania okna po trzaskanie drzwiami, od trzymania filiżanki po zakładanie marynarki, te wszystkie kiwania głową, dyskretne chrząknięcia, gniewne żachnięcia się, mrugnięcia okiem, uderzenia pięścią, unoszenia brwi, rozbiegane spojrzenia, wszystkie te ugrzecznione lub brutalne pozy, które zabijały naszą nieco rubaszną dziecięcość gestykulacji. Ojciec nie chciał dłużej patrzeć na te „mieszańce”. Obawiając się, że pod wpływem widoku nowych, uproszczonych ruchów sam mógłby zniszczyć naturalność póz swoich „dzieci”, postanowił nie opuszczać pracowni. Oświadczył, że od dawna zna „istotę tajemnicy, którą należy znać”, i zamknął się w swoim królestwie.

      Patrząc na dzieła powstałe w ostatnim okresie życia mistrza Bediiego, byłem przerażony jak wychowane przez wilki dzikie dziecko, które po latach dowiaduje się, kim jest naprawdę; zacząłem sobie uświadamiać, co mistrz miał na myśli, kiedy mówił o istocie tajemnicy. Wśród patrzących na mnie, zmierzających w moim kierunku figur robotników, sprzedawców, dziadków, babć, kolegów, krewnych i znajomych dostrzegałem też takie, które przypominały mnie, ja sam wręcz byłem tam, w mroku pełnym beznadziei i poczucia przegranej. Pokryte szarym kurzem postacie zwykłych ludzi (wśród nich znajdowali się i gangsterzy z Beyoğlu, i szwaczki, a także znany bogacz pan Cevdet i encyklopedysta Selahattin, strażacy, niezwykłe karły, starzy żebracy i kobiety w ciąży), rzucające w słabym świetle lampy przerażające cienie, wydawały mi się bóstwami, które cierpiały z powodu utraconej niewinności, męczennikami zadręczającymi się, że nie są kimś innym, nieszczęśliwymi kochankami, którzy zapałali do siebie miłością, lecz nigdy nie podzielili ze sobą łoża, aż w końcu pozabijali się nawzajem. Wszyscy oni, tak samo jak ja, tak samo jak każdy z nas, kiedyś, dawno temu, tak dawno, że zdawało się, iż było to jeszcze w raju, odkryli znaczenie nieokreślonej egzystencji, jaką przyszło im wieść, lecz potem umknął im sens owej tajemnicy. Ta pogrzebana pamięć sprawiała nam ból, jej ciężar nas przygniatał; mimo to uparcie staraliśmy się pozostać sobą. Poczucie klęski i niespełnienia, przenikające nasze ruchy, wszystko to, co czyniło nas tym, kim jesteśmy — nasz sposób wycierania nosa, drapania się po głowie, zakładania nogi na nogę, rzucania spojrzeń — było w gruncie rzeczy karą za ten upór. Gdy syn mistrza Bediiego stwierdził: „Mój ojciec zawsze wierzył w to, że jego manekiny znajdą się kiedyś na wystawach”, i dodał: „Ojciec nigdy nie stracił nadziei, że nasz naród stanie się kiedyś na tyle szczęśliwy, by przestać naśladować innych”, pomyślałem, że ten tłum figur z całej duszy pragnie wyjść wraz ze mną na powierzchnię z tej piwnicy cuchnącej stęchlizną i żyć szczęśliwie tak jak my, patrząc w promieniach słońca na innych ludzi, naśladując ich i próbując stać się kimś innym.

      To pragnienie, jak się później dowiedziałem, nie do końca pozostało niespełnione! Pewien właściciel sklepu, lubujący się w osobliwościach (wiedząc być może, że uda mu się wytargować niską cenę), zakupił kilka figur z pracowni. Niestety, wystawione w witrynie manekiny pozami i gestami tak przypominały ludzi po drugiej stronie szyby, przechodniów mijających sklep, tak były prawdziwe, tak nasze, tak swojskie, że nikt nie zwrócił na nie uwagi. Skąpy sklepikarz pociął je więc piłą na części. Gdy przestała istnieć integralność nadająca znaczenie ich gestom, pozostały po prostu ręce, nogi i stopy, które — ustawione na malutkiej wystawie malutkiego sklepu — długie lata służyły do prezentowania klienteli z Beyoğlu rękawiczek, parasolek, botków i pantofli.

       7. LITERY Z GÓRY KAF

      A czy imię musi coś znaczyć?

      Lewis Carroll, Po drugiej stronie lustra

      (przeł. Robert Stiller)

      Gdy po bezsennej nocy Galip wyszedł z domu i znalazł się na ulicy, z ostrego blasku bieli, pokrywającej jednolicie ołowianoszare zazwyczaj Nişantaşı, wywnioskował, że śniegu napadało więcej, niż przypuszczał. Wypełniający chodniki tłum zdawał się nie wiedzieć o zwisających z dachów i gzymsów kamienic ostro zakończonych, przezroczystych soplach lodu. Galip zaszedł do Banku Trudu („Banku Brudu”, mawiała Rüya, ilekroć wspomniała wiszące nad placem Nişantaşı smog, kurz i kłęby szaroniebieskiego dymu, wydobywające się z rur wydechowych samochodów i kominów domów), gdzie dowiedział się, że w ciągu ostatnich dziesięciu dni Rüya nie pobrała ze wspólnego konta żadnych poważniejszych kwot, że kaloryfery w budynku banku nie działają i że wszyscy są szczęśliwi, gdyż jedna z mocno wymalowanych pracownic wygrała na loterii niewielką sumę. Minął kwiaciarnię o zaparowanych szybach, pasaże, w których znikali chłopcy roznoszący herbatę, oraz Liceum Postępu w Şişli, do którego chodzili oboje z Rüyą, i przeszedł pod przypominającymi zjawy kasztanowcami o gałęziach pokrytych lodem, by dotrzeć w końcu do sklepu Alâaddina. Sprzedawca, w niebieskiej czapce z pomponem — tej samej, którą dziewięć lat wcześniej Celâl opisał w jednym ze swoich felietonów — wycierał nos.

      — Witaj, Alâaddinie, jak się masz, czyżbyś był chory?

      — Przeziębiłem się.

      Starannie wymawiając tytuły, Galip poprosił o kilka lewicowych tygodników politycznych, do których pisywał niegdyś były mąż Rüyi, niekoniecznie zgadzający się z prezentowanymi w nich

Скачать книгу