Czarna księga. Orhan Pamuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czarna księga - Orhan Pamuk страница 12

Czarna księga - Orhan  Pamuk

Скачать книгу

przecież jedynie pośrednikiem, nie zaś producentem. Nie jego winą było to, że w pudełku brązowej pasty do butów była pasta czarna. Ani to, że ledwie Emel Sayın skończyła śpiewać zmysłowym głosem pierwszą piosenkę w transmitowanym przez radio koncercie, w rozedrganym odbiorniku tranzystorowym pękła bateria krajowej produkcji i zniszczyła urządzenie, gdyż zalała je czarną cieczą. Ani to, że kompas, niezależnie od miejsca, w którym się znajdował, zamiast pokazywać północ, wskazywał komisariat w Teşvikiye. Nie ponosił odpowiedzialności za to, że w paczce papierosów Bafra ukryty był list młodej marzycielki, robotnicy z fabryki tytoniowej, z wyznaniem miłości i propozycją małżeństwa, a pomocnik malarza pokojowego, który znalazł ów list, nie posiadając się ze szczęścia, w te pędy przyleciał do sklepu i, ucałowawszy z szacunkiem dłoń Alâaddina, poprosił, by ten został świadkiem na jego ślubie, po czym zapytał o adres dziewczyny.

      Sklep znajdował się w dzielnicy Stambułu uznawanej niegdyś za najlepszą, ale klientela wciąż zaskakiwała jego właściciela. Zadziwiali go panowie w krawatach, którzy nie nauczyli się jeszcze, że istnieje coś takiego jak kolejka; czasem nie wytrzymywał i krzyczał na tych, którzy wiedzieli już, że należy zająć miejsce w ogonku, ale wciąż nie umieli spokojnie poczekać na swoją kolej. Zrezygnował ze sprzedaży biletów autobusowych, ponieważ za każdym razem, gdy zza rogu wyjeżdżał autobus, do sklepu wpadała grupa osób i wrzeszczała, siejąc zamęt niczym horda Mongołów: „Daj pan bilet, bilet, tylko szybko!”. Przyzwyczaił się już do par z czterdziestoletnim stażem małżeńskim, kłócących się zawzięcie przy wybieraniu losu na loterię, do umalowanych elegantek obwąchujących trzydzieści kostek mydła, zanim kupią jedną z nich, i do emerytowanych oficerów, którzy, szukając gwizdka, wypróbowywali po kolei wszystkie znajdujące się w pudełku. Nie zwracał już na nich uwagi, tak jak nie przejął się panią domu utyskującą, że nie ma jednego ze starych numerów fotopowieści, która przestała się ukazywać jedenaście lat wcześniej, ani otyłym jegomościem liżącym przed kupnem każdy znaczek, by sprawdzić, jaki smak ma klej na jego spodzie, ani też żoną rzeźnika, która, kupiwszy goździk z krepiny, przyniosła go z powrotem następnego dnia z pretensją, że nie pachnie.

      Dorobienie się tego sklepu kosztowało go wiele ciężkiej pracy i wyrzeczeń. Długie lata własnymi rękami oprawiał w tomy stare egzemplarze komiksów Teksas i Tom Mix, co dzień o świcie, gdy miasto jeszcze spało, otwierał sklep, zamiatał chodnik, do sznurków na drzwiach sklepu i rosnącego przed nim kasztanowca przyczepiał klamerkami do bielizny gazety i czasopisma, układał nowości na wystawie; w poszukiwaniu najbardziej osobliwych towarów, jakich mogliby sobie zażyczyć klienci (figurek tancerek, które po zbliżeniu lusterka wyposażonego w magnes zaczynały się obracać, trójkolorowych sznurowadeł, gipsowych statuetek Atatürka z oczami, w których zapalały się niebieskie żaróweczki, temperówek w kształcie holenderskich wiatraków, tabliczek z napisami „Do wynajęcia” i „Bismillahirahmanirahim”17, gum do żucia o zapachu żywicy, z obrazkami ptaków o numeracji od jednego do stu umieszczonymi w opakowaniach, różowych zestawów do tavli18, które można było znaleźć jedynie na Krytym Bazarze, kalkomanii z postaciami Tarzana i Barbarosa, czapek w barwach klubów piłkarskich — sam przez dziesięć lat nosił taką w niebieskim kolorze — metalowych przyrządów z łyżką do butów na jednym końcu i otwieraczem do butelek na drugim), przez całe lata przemierzał miasto, odwiedzał tysiące sklepów i hurtowni; na najdziwniejsze, najbardziej fantastyczne zapytania („Dostanę u pana niebieski atrament o zapachu wody różanej?”, „Ma pan może śpiewające pierścionki?”) nigdy nie odpowiadał: „Nie ma”, bo skoro pytano o coś, to owo coś musiało istnieć. Mówił wtedy: „Jutro sprowadzę”, i zapisywał w zeszycie, by następnego dnia niczym uparty wędrowiec tak długo przemierzać miasto i rozpytywać po sklepach, aż znajdował to, o co pytał klient. Bywały dni tłuste, gdy nie musiał specjalnie się trudzić, by zarobić na sprzedaży niewiarygodnie wielu egzemplarzy fotopowieści, komiksów o kowbojach lub podobizn krajowych gwiazd o twarzach pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu, oraz dni chude, zimne, ponure, kiedy jego spokój pryskał, a kawę i papierosy mógł dostać jedynie na czarnym rynku. Z perspektywy jego sklepu nie sposób było poznać, że płynący chodnikiem potok przechodniów składa się nie z ludzi, którzy potrafią dokładnie sprecyzować swoje oczekiwania: „to i to, takie a takie”, lecz z niezdecydowanych: „może taki, może siaki, sam nie wiem”.

      Wszystkie te rzesze ludzi tak — wydawałoby się — zupełnie od siebie różnych nagle jak jeden mąż zaczynały się interesować pudełkami na papierosy z pozytywką, by wkrótce zapałać chęcią posiadania importowanego z Japonii pióra wiecznego wielkości małego palca, a już następnego dnia, nie pamiętając o poprzednich zabawkach, z takim zapałem kupowały zapalniczki w kształcie pistoletu, że Alâaddin nie nastarczał ich sprowadzać. Potem nadeszła moda na plastikowe ustniki i cały naród przez sześć miesięcy palił papierosy w przezroczystych fifkach, by z niezdrową pasją badacza oglądać osiadającą w nich ohydną smołę. Nagle wszyscy, wierzący i niewierzący, lewicowcy i prawicowcy, zaczęli kupować u Alâaddina kolorowe tespihy19 różnej wielkości i gdziekolwiek się znaleźli, nieustannie obracali je w palcach. W końcu i ten szał wygasał, Alâaddinowi zaś pozostały stosy różańców, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Ostatnio w modzie są senniki i przed sklepem ustawia się kolejka po broszurkę z objaśnieniami snów. Bywa, że na ekrany kin wchodzi nowy amerykański film i pod jego wpływem młodzież masowo sprawia sobie ciemne okulary, albo napiszą coś w gazecie i już wszystkie kobiety muszą mieć błyszczyk, a mężczyźni — przylegające do głowy czapki, odpowiednie raczej dla imamów; na ogół jednak takie mody rozprzestrzeniają się niczym dżuma i w niewytłumaczalny sposób. Dlaczego ni stąd, ni zowąd tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi w tym samym momencie zaczynają stawiać na radioodbiornikach, parapetach, tylnych półkach samochodu, biurkach i ladach takie same drewniane żaglówki? Jak rozumieć to, że wiedzeni najwyraźniej tym samym niewytłumaczalnym pragnieniem kobiety i mężczyźni, dorośli i dzieci, starzy i młodzi wieszają na ścianach i drzwiach ten sam obrazek, przedstawiający smutne dziecko o europejskich rysach, któremu z oka spływa wielka łza? Ci ludzie, ten naród jest… jest… „Dziwny — podpowiedziałem Alâaddinowi brakujące słowo — niezrozumiały, a nawet przerażający”. Wszak wyszukiwanie słów to moja specjalność, nie jego. Milczeliśmy chwilę.

      Gdy potem opowiadał mi o kiwających głową laleczkach z celuloidu, które sprzedawał przez wiele lat, albo o popularnych dawniej czekoladkach w kształcie buteleczek, wypełnionych likierem wiśniowym i z wisienką w środku, albo o miejscach w Stambule, gdzie można było najtaniej kupić najlepsze listewki na latawce, zrozumiałem, że Alâaddina i jego klientów łączy więź, której nawet on sam nie potrafił wyrazić słowami. Lubił zarówno małą dziewczynkę, która przychodziła z babcią po hula-hoop, jak i pryszczatego młodzieńca zaszywającego się w kącie sklepu z francuskim czasopismem, by ukradkiem uprawiać miłość z nagimi kobietami, których wizerunki zdobiły strony. I urzędniczkę z banku, okularnicę, która kupowała powieść o niewiarygodnym życiu hollywoodzkich gwiazd, by przeczytawszy ją w nocy, zwrócić następnego ranka ze słowami: „Okazało się, że już taką mam”. I staruszka, który nalegał, by portret dziewczyny czytającej Koran zawinąć mu w gazetę pozbawioną zdjęć. Sympatia ta miała jednak granice. Był w stanie, przynajmniej częściowo, okazać zrozumienie matce i córce, które z czasopisma o modzie wyjęły arkusz z wykrojami, rozłożyły na środku sklepu i zabrały się do krojenia sukienki, a także dzieciakom, które, kupiwszy czołgi, natychmiast rozegrały bitwę pancerną i zanim zdążyły opuścić sklep, już połamały zabawki, lecz gdy ktoś pytał o latarkę w kształcie długopisu albo breloczek z trupią czaszką, ogarniało go uczucie, że klient wysyła mu znaki z nieznanego i niezrozumiałego świata. Jaką tajemnicą był naznaczony dziwny człowiek, który zeszyt z ćwiczeniami dla uczniów zatytułowany „Zimowy pejzaż” uparcie nazywał „Letnim pejzażem”? Pewnego wieczoru, tuż przed zamknięciem sklepu, zjawiły się dwa typy

Скачать книгу