Czarna księga. Orhan Pamuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna księga - Orhan Pamuk страница 14
Owej nocy, gdy został porzucony i siedział samotnie w fotelu, naprzeciwko którego zasiadał przez trzy lata ich małżeństwa i obserwował, jak Rüya z pasją i przyjemnością czyta kryminały, kiwając przy tym nerwowo nogą, jak przeczesuje palcami włosy i od czasu do czasu wzdycha głęboko, gdy odwraca kartki, miał przed oczami wciąż ten sam obraz. Nie, nie było to wspomnienie z lat licealnych, gdy był świadkiem, jak Rüya w towarzystwie pryszczatych chłopaków, którym wąs zaczął się sypać wcześniej niż Galipowi i którzy wcześniej niż on nauczyli się palić papierosy, idzie do cukierni, gdzie po blatach stolików bezczelnie przechadzają się zblazowane karaluchy, ani to trzy lata późniejsze, gdy w sobotnie popołudnie, zaszedłszy do nich na górę („Wpadłem, by zapytać, czy macie przypadkiem niebieską etykietkę?”), ujrzał, jak ciocia Suzan robi makijaż przy starej, odrapanej toaletce, a Rüya ze zniecierpliwieniem spogląda na zegarek i kiwa nerwowo nogą, ani późniejsze o kolejne trzy lata wspomnienie narastającego poczucia własnej bezwartościowości („Mam asymetryczne rysy twarzy, dwie lewe ręce, zbyt bladą cerę, mówię niewyraźnie”), klęski i samotności, gdy Rüya, pobladła i zmęczona, oznajmiła, że — absolutnie nie z politycznych pobudek — wyszła za mąż za młodego lewackiego aktywistę, podziwianego za odwagę i oddanie sprawie, który opublikował pod własnym nazwiskiem pierwsze polityczne „analizy” w pisemku „Zorza Pracy”. Ale zamiast tych obrazów przed oczyma jawił mu się jedynie symbol zmarnowanego życia, niewykorzystanych okazji i zaprzepaszczonych możliwości: światła sklepu Alâaddina, przedzierające się przez padający śnieg i oświetlające pokryty bielą chodnik.
Półtora roku po tym, jak stryj Melih z rodziną wprowadził się na poddasze (co oznacza, że oboje z Rüyą uczyli się wtedy w trzeciej klasie szkoły podstawowej), w pewien piątek, gdy z placu Nişantaşı dochodziły odgłosy tramwajów i samochodów, przejeżdżających ulicami w zimowy wieczór, wynaleźli nową grę, która powstała z wymieszania reguł wcześniejszych zabaw w „sekretne przejście” oraz w „nic nie widzę”, i nazwali ją „znikam!”. Polegała ona na tym, że jedno z nich szło do któregoś z mieszkań w kamienicy, zajmowanych przez stryjów i dziadków, i schowawszy się w jakimś kącie, „znikało”; wtedy drugie zaczynało go szukać i szukało, aż znalazło. Ta prosta gra, podczas której w ciemnych pokojach nie wolno było zapalać światła, mogła trwać dowolnie długo i wymagała od uczestników cierpliwości i wyobraźni. Gdy któregoś razu na Galipa przyszła kolej, by „zniknąć”, skorzystał z kryjówki wymyślonej dwa dni wcześniej w przypływie nagłej kreatywności — wdrapał się na szafę w sypialni Babci (stanął najpierw na podłokietniku fotela, a potem ostrożnie na jego oparciu) i tam się schował. W ciemności, przekonany, że Rüya nigdy go nie znajdzie, zaczął sobie wyobrażać, jak kuzynka go szuka, tak intensywnie, że niemal poczuł ból, jaki sprawiło Rüyi jego zniknięcie. Zapewne zbierało jej się na płacz, nudziła się, ze łzami w oczach prosiła Galipa, by wyszedł już ze swej kryjówki w mrocznym pokoju! Po długim oczekiwaniu, ciągnącym się bez końca jak dzieciństwo, Galip nie wytrzymał; nie przejmując się, że jego niecierpliwość psuje grę, nagle zeskoczył z szafy i kiedy przyzwyczaił oczy do przygaszonego światła lampy, wyruszył na poszukiwanie Rüyi. Obszedł po kolei wszystkie piętra, aż w końcu z poczuciem przegranej i dziwnym wrażeniem, jakby stał się duchem, postanowił zapytać o nią Babcię. „Och, cały jesteś w kurzu! — zawołała. — Gdzie się podziewałeś? Szukali cię!”. „Celâl przyszedł — wtrącił Dziadek. — Poszli z Rüyą do sklepu Alâaddina”. Galip natychmiast podbiegł do okna — zimnego, mrocznego, granatowego okna. Na zewnątrz padał śnieg, ciężki, jakby pełen bólu; wydawał się przyzywać go do siebie. Z widocznego w oddali sklepu Alâaddina, spośród zabawek, ilustrowanych czasopism, piłek, jo-jo, kolorowych butelek i czołgów, wypływało światło o tej samej barwie, co cera Rüyi, i delikatnie odbijało się od śniegu pokrywającego chodnik.
Owej nocy, która wydawała się trwać i trwać, Galip za każdym razem, gdy przypominał sobie ten obraz sprzed dwudziestu czterech lat, z niesmakiem czuł, że znów narasta w nim, niczym kipiące w garnku mleko, taka sama niecierpliwość, jaka ogarnęła go dwadzieścia cztery lata wcześniej: gdzie jest ta cząstka życia, którą zaprzepaścił? Słyszał niemilknące, drwiące tykanie zegara z wahadłem, niegdyś odmierzającego nieskończoność w przedpokoju dziadków — tuż po ślubie, ogarnięty pragnieniem ożywienia wspomnień z dzieciństwa, legend ich wspólnej przeszłości, Galip przyniósł go z mieszkania cioci Hâle i z entuzjazmem powiesił na ścianie ich szczęśliwego gniazdka. W ciągu trzech lat wspólnej egzystencji to nie Galip, lecz Rüya wciąż się skarżyła, że omijają ją radości i przyjemności nieznanego życia w jakimś innym, nieokreślonym miejscu.
Rano wychodził do pracy, a wieczorem wracał do domu, przepychając się w autobusach i dolmuszach wśród tłumu anonimowych mrocznych twarzy, bezpańskich łokci i kolan. Za dnia, pod pretekstem wywołującym u Rüyi pogardliwe skrzywienie ust, telefonował do niej raz czy dwa razy, wieczorem zaś, po powrocie do ciepłego domu, z liczby i rodzaju wypalonych papierosów, których niedopałki znajdował w popielniczce, z położenia mebli i przedmiotów, pojawienia się nowych rzeczy oraz odcienia cery Rüyi potrafił niemal bezbłędnie, przynajmniej z grubsza, wywnioskować, co robiła cały dzień. Gdyby w chwili zadowolenia (nader rzadkiej) albo podejrzliwości zdecydował się, tak jak to sobie wyobrażał poprzedniej nocy, wzorem mężów z zachodnich filmów zapytać żonę wprost, co tego dnia robiła w domu, co w ogóle robiła, oboje poczuliby niepokój, jakby weszli na śliski, niepewny teren, nigdy nie pokazywany w filmach — ani zagranicznych, ani krajowych. Istnienie takiego ukrytego, tajemniczego i niebezpiecznego terenu w życiu istoty pozbawionej osobowości, w statystykach i biurokratycznych klasyfikacjach zwanej gospodynią domową (czyli kobiety zajętej dziećmi i proszkami do prania, z jaką nigdy jednak nie utożsamiał Rüyi), Galip odkrył dopiero po ślubie.
Miał świadomość, że ten tajemniczy, śliski teren, porośnięty gąszczem tajemniczych roślin i przerażających kwiatów, jest — tak samo jak ów niepojęty ogród w głębinach umysłu Rüyi — całkowicie dla niego niedostępny. Teren ten był tematem i celem każdej reklamy mydła i proszku do prania, fotopowieści, plotkarskich wiadomości zaczerpniętych z zagranicznych czasopism, programów radiowych i kolorowych dodatków do codziennych gazet, lecz krył się gdzieś daleko poza nimi, tajemniczy i nieosiągalny. Czasem, gdy pod wpływem niewytłumaczalnego natchnienia zaczynał się zastanawiać na przykład, jak i dlaczego nożyczki do papieru znalazły się w miedzianym kociołku stojącym na kaloryferze w przedpokoju,