Czarna księga. Orhan Pamuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna księga - Orhan Pamuk страница 11
Światło w salonie było zgaszone, paliło się natomiast w przedpokoju, tak jak zostawił je Galip, kiedy wychodził do ciotki. Od razu po wejściu do mieszkania nastawił wodę na herbatę, zdjął palto i marynarkę, powiesił je na wieszaku, po czym w sypialni, w słabym świetle nocnej lampki, zmienił przemoczone skarpetki. Następnie usiadł przy stole i jeszcze raz przeczytał zostawiony przez Rüyę list, w którym informowała go, że odchodzi. Napisany zielonym długopisem, był krótszy, niż mu się przedtem wydawało — zawierał tylko dziewiętnaście słów.
Jeśli mam jakąś wadę,
jest nią upodobanie do dygresji.
George Byron, Don Juan
(przeł. Edward Porębowicz)
Jestem pisarzem pittoresque. Zaglądałem do słowników, ale niezupełnie rozumiem tę nazwę; podoba mi się jednak jej brzmienie. Zawsze chciałem pisać o rycerzach dosiadających rumaków, o armiach sprzed trzystu lat, ustawiających się o świcie mglistego dnia w bojowym szyku na przeciwległych krańcach równiny pogrążonej jeszcze w ciemnościach, o nieszczęśnikach opowiadających w winiarniach miłosne historie w zimowe wieczory i o niekończących się przygodach kochanków zagubionych w labiryncie mrocznych miast w pogoni za tajemnicą. Marzyłem o tym, lecz Bóg obdarzył mnie jedynie tym kącikiem, w którym przyszło mi opowiadać zupełnie o czymś innym, no i wami, drodzy czytelnicy. Ale jakoś się nawzajem znosimy.
Gdyby ogród mojej pamięci nie zaczął jałowieć, być może nie miałbym powodu narzekać na tę sytuację, lecz za każdym razem, gdy biorę pióro do ręki, stają mi przed oczyma wasze twarze, twarze moich czytelników, którzy znów czegoś ode mnie chcą, a tymczasem w zamienionym w ugór ogrodzie natrafiam wyłącznie na cienie wspomnień, pierzchających przede mną. Znajdowanie zamiast wspomnień jedynie ich śladów jest podobne do patrzenia przez łzy na odbicie na fotelu ciała ukochanej osoby, która porzuciła nas i odeszła, by już nigdy nie wrócić.
Postanowiłem porozmawiać z Alâaddinem. Gdy powiedziałem mu, że zamierzam napisać o nim w gazecie, lecz przedtem chciałbym zadać mu parę pytań, otworzył szeroko czarne oczy: „Panie Celâlu, czy to ma być coś niepochlebnego na mój temat?”.
Wyjaśniłem mu, że nie, że chodzi mi o rolę, jaką jego sklep w Nişantaşı odgrywa w naszym życiu. Opowiedziałem o tym, że dziesiątki, tysiące przedmiotów, które w nim sprzedaje, pozostają w naszej pamięci wciąż żywe, pełne zapachów i kolorów; o tym, z jaką niecierpliwością chore dzieci, zmuszone do leżenia w łóżku, czekają na powrót matek, które poszły do jego sklepu, by kupić im na pocieszenie jakiś upominek, zabawkę (ołowianego żołnierzyka) albo książeczkę (Chłopca o czerwonych włosach), albo komiks (numer siedemnasty przygód Żelaznej Pięści, w którym bohater powraca do życia); jak tysiące uczniów z okolicznych szkół czekają na ostatni dzwonek (w marzeniach już dawno kazali mu zadzwonić) i biegną do sklepu, by kupić wafelek z dołączonym portretem ulubionego piłkarza (Metina z drużyny Galatasaray), zapaśnika (Hamita Kaplana) albo aktora (Jerry’ego Lewisa); jak dziewczęta wpadają do sklepu po buteleczkę acetonu, żeby — nim pójdą wieczorem do szkoły rękodzieła — zmyć z paznokci wyblakły lakier, zaś po latach, nieszczęśliwe w nudnych małżeństwach, w pozbawionych wyrazu kuchniach, wśród dzieci i wnuków, wspominają młodzieńcze miłości, a jego sklep wydaje im się baśnią.
Alâaddin przyszedł więc kiedyś do nas do domu. Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Opowiedziałem mu historię zielonego długopisu, który kupiłem u niego dawno temu — zostało nim spisane kiepskie tłumaczenie pewnej powieści detektywistycznej. Druga moja opowieść dotyczyła kobiety, bardzo mi bliskiej, której podarowałem ową książkę. Bohaterka tej opowieści została skazana na czytanie kryminałów do końca życia i nierobienie niczego poza tym. Następnie opisałem, jak dwaj patriotycznie nastawieni ludzie, oficer i dziennikarz, planujący przewrót, antyrządowy spisek, który zmieniłby bieg naszej historii i całego Wschodu, spotkali się w jego sklepie. Owego dnia pod wieczór, w czasie gdy odbywało się to historyczne spotkanie, on, ukryty za ladą, na której po sam sufit piętrzyły się sterty książek i pudełek, nie mając o niczym pojęcia, ślinił palce i przeliczał niesprzedane numery gazet i czasopism, przeznaczone do zwrotu następnego ranka. Opowiedziałem mu, jak nagie kobiety z kraju i zagranicy, pozujące na okładkach czasopism, którymi obwieszał pień wielkiego kasztanowca rosnącego przed sklepem i obkładał półki na wystawie, w snach, które przyśnią się tej nocy przechodzącym ulicą zamyślonym samotnym mężczyznom, będą igrać figlarnie niczym nienasycone branki i sułtańskie nałożnice z Baśni tysiąca i jednej nocy. A skoro już mowa o Baśniach tysiąca i jednej nocy, wspomniałem mu o jednej, która — choć nosiła takie miano — nie była jedną z nich, lecz jedynie została zręcznie przemycona do zbioru, wydanego po raz pierwszy na Zachodzie przez Antoine’a Gallanta dwieście pięćdziesiąt lat temu. W rzeczywistości baśń tę opowiedziała Gallantowi nie Szeherezada, ale pewna chrześcijanka o imieniu Hanna. Jak się okazało, owa Hanna to Yohanna Diyab, uczona kobieta z Aleppo, a opowiedziana przez nią baśń jest baśnią turecką i rozgrywa się najprawdopodobniej w Stambule, na co wskazuje znajdujący się w niej pewien szczegół dotyczący kawy. Bo w gruncie rzeczy nie da się stwierdzić, co jest pierwotną wersją baśni, tak jak nie da się stwierdzić, co jest pierwotną wersją życia. Bo w gruncie rzeczy zapominam, zapominam, zapominam wszystko. Bo w gruncie rzeczy jestem stary, nieszczęśliwy, rozdrażniony, samotny i chcę umrzeć. Bo w gruncie rzeczy od placu Nişantaşı dochodzi hałas wieczornego szczytu, z radia zaś muzyka, pod której wpływem człowieka ogarnia smutek, a do oczu napływają mu łzy. Bo w gruncie rzeczy, spędziwszy życie na snuciu opowieści, chciałbym przed śmiercią usłyszeć od niego, Alâaddina, jedną po drugiej historie wszystkich zapomnianych przeze mnie przedmiotów: flakonów wody kolońskiej z jego sklepu, znaczków opłaty skarbowej, obrazków na pudełkach od zapałek, nylonowych pończoch, kartek pocztowych, fotosów aktorów, roczników seksuologicznych, szpilek do włosów i modlitewników.
Tak jak to bywa z rzeczywistymi postaciami, które znalazły się wewnątrz wymyślonych opowieści, Alâaddin miał w sobie coś nierealnego, nie mieszczącego się w granicach poznawalnego świata, zaprzeczającego zasadom logiki. Oznajmił, że cieszy go zainteresowanie prasy. Od trzydziestu lat czternaście godzin na dobę pracuje w sklepie na rogu, zawsze pełnym klientów, za to w niedzielne popołudnia, między wpół do trzeciej a wpół do piątej, gdy wszyscy słuchają radiowej transmisji meczu, śpi w domu. Wyznał, że w rzeczywistości wcale nie nazywa się Alâaddin, ale klienci o tym nie wiedzą. Z gazet zaś czytuje jedynie „Hürriyet”. Wyjaśnił, że polityczne spotkanie nie mogło się odbyć w jego sklepie, gdyż dokładnie naprzeciwko znajduje się komisariat w Teşvikiye, a on sam polityką się nie interesuje. Nie jest też prawdą, że przelicza gazety, śliniąc palce, ani to, że jego sklep jest jakimś legendarnym czy bajkowym miejscem. Nie lubi, gdy ktoś odnosi mylne wrażenie. Na przykład ubodzy staruszkowie, którzy ujrzawszy na