Czarna księga. Orhan Pamuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna księga - Orhan Pamuk страница 7
İskender był kolegą Galipa z liceum, później nie utrzymywali jednak ze sobą kontaktu, dlatego zaczął rozmowę od szybkiego przedstawienia tego, co wydarzyło się u niego przez ostatnie piętnaście lat, a następnie złożył Galipowi gratulacje z okazji ślubu z Rüyą i stwierdził, jak zresztą wielu innych, że „zawsze wiedział, iż tak się stanie”. Pracował teraz jako producent w agencji reklamowej. Chciał, by Celâl spotkał się z ekipą BBC, realizującą program o Turcji.
— Szukają kogoś takiego jak on, felietonisty, który od trzydziestu lat siedzi w tym wszystkim, by przed kamerą opowiedział o sytuacji w kraju. — Zasypując Galipa mnóstwem niepotrzebnych szczegółów, İskender wyjaśniał, że filmowcy spotkali się już z politykami, biznesmenami i związkowcami, lecz Celâl wydał się im najciekawszą postacią, dlatego koniecznie chcą z nim porozmawiać.
— Nie ma sprawy, zaraz się z nim skontaktuję — odparł Galip, uradowany, że znalazł pretekst, by zadzwonić do Celâla.
— Ci w gazecie od dwóch dni chyba mnie zwodzą — odpowiedział İskender. — Właśnie dlatego dzwonię do ciebie. Od dwóch dni nie mogę zastać Celâla w redakcji. Coś musi być na rzeczy.
Zdarzało się, że Celâl na kilka dni chował się w jednej ze swoich kryjówek w którejś z dzielnic Stambułu, nie podając nikomu swojego adresu ani numeru telefonu, lecz Galip nie wątpił, że uda mu się go odszukać.
— Nie ma sprawy — powtórzył — zaraz go poszukam!
Do wieczora jednak nie udało mu się odnaleźć kuzyna, choć przez cały dzień wydzwaniał pod numer domowy i do redakcji „Milliyetu”. Za każdym razem wyobrażał sobie, że gdy w końcu odbierze, on odezwie się zmienionym głosem, tak jak wtedy, gdy we trójkę — on, Celâl i Rüya — afektowanymi głosami aktorów z radiowych słuchowisk przedrzeźniali czytelników rubryki Celâla: „Brachu, oczywiście, że zrozumiałem ukryty sens tego, co napisałeś w dzisiejszym felietonie!”. Lecz za każdym razem, gdy dzwonił do gazety, sekretarka odpowiadała niezmiennie to samo: „Pan Celâl jeszcze nie przyszedł”. Choć przez cały dzień niemal nie wypuszczał słuchawki z ręki, tylko raz, ku swemu zadowoleniu, udało mu się zmylić kogoś głosem.
Późnym popołudniem zadzwonił do ciotki Hâle, sądząc, że być może ona wie, gdzie jest Celâl. Ciotka zaprosiła go na kolację, po czym dodała:
— Galip i Rüya też przyjdą. — Galip się zorientował, że nie poznała go po głosie i wzięła za Celâla. — A co za różnica — oświadczyła ciotka, gdy uświadomił jej pomyłkę — wszyscy jesteście moimi dziećmi i wszyscy jesteście tacy sami, zaniedbujecie mnie. Do ciebie też miałam zadzwonić. — Takim samym tonem, jakim strofowała Węgielka, swojego czarnego kota, by nie drapał pazurami foteli, zganiła Galipa, że do niej nie dzwoni, i poprosiła, by po drodze wstąpił do sklepu Alâaddina i kupił nieco karmy dla rybek Vasıfa, które jadają wyłącznie tę z importu, Alâaddin zaś sprzedaje ją tylko znajomym.
— Czy ciocia czytała jego dzisiejszy felieton? — spytał Galip.
— Czyj felieton? — spytała z przekorą, jak to miała w zwyczaju — Alâaddina? Nie, kupujemy „Milliyet”, bo twój stryj lubi rozwiązywać krzyżówki, a Vasıf wycinać zdjęcia i artykuły. W żadnym wypadku nie po to, by czytać felietony Celâla i zamartwiać się, co się z tym chłopakiem porobiło.
— Może ciocia mogłaby sama zadzwonić do Rüyi i zaprosić ją na kolację — poprosił Galip. — Ja nie będę miał czasu.
— Tylko pamiętaj! — Ciocia Hâle przypomniała mu o swojej prośbie i godzinie spotkania, po czym, niczym radiowy spiker, który powoli, z namaszczeniem, by narobić apetytu słuchaczom, odczytuje listę znanych zawodników mających wystąpić w długo oczekiwanym meczu, wymieniła uczestników rodzinnej kolacji, w składzie tak samo niezmiennym jak przygotowywane dania: — Twoja matka, ciocia Suzan, stryj Melih, Celâl, o ile przyjdzie, oczywiście twój ojciec, Węgielek i Vasıf oraz twoja ciocia Hâle. — Brakowało tylko, by zakończyła wyliczankę wybuchem chrapliwego śmiechu, ale zamiast tego dodała jedynie: — Przygotuję dla ciebie puf böreği13. — Po czym się rozłączyła.
Wpatrując się pustym wzrokiem w telefon, który zaczął dzwonić, ledwie słuchawka znalazła się z powrotem na widełkach, Galip wspominał plany zamążpójścia cioci Hâle, które w ostatniej chwili obróciły się wniwecz; na końcu języka miał dziwne imię kandydata do jej ręki. „Dopóki sobie nie przypomnę, jak się nazywał, nie odbiorę żadnego telefonu!” — postanowił, by zmusić umysł do pracy. Telefon zadzwonił siedem razy i zamilkł. Gdy po chwili odezwał się znowu, Galip myślał o wizycie, jaką w towarzystwie swego stryja i starszego brata złożył ten człowiek o dziwnym imieniu, by prosić o rękę Hâle; było to na rok przez przyjazdem Rüyi i jej rodziców do Stambułu. Telefon znowu zamilkł. Gdy zadzwonił po raz kolejny, ściemniło się już na dobre, a przedmioty w kancelarii straciły w mroku ostrość kształtów. Galip nie mógł sobie przypomnieć, jak nazywał się ten człowiek, pamiętał za to — i owo wspomnienie napawało go lękiem — dziwne buty, które gość miał na nogach owego dnia, i wrzód bagdadzki na jego twarzy. „Czy oni są Arabami? — spytał Dziadek. — Hâle, czy ty na serio chcesz poślubić tego Araba? Skąd on cię zna? Co za zbieg okoliczności!”. Koło siódmej wieczorem, zbierając się do wyjścia z pustoszejącego hanu, przy wpadającym przez okno świetle ulicznych latarni Galip zajrzał do akt sprawy pewnego klienta, dotyczącej zmiany imienia, i przypomniał sobie, jak nazywał się niedoszły mąż ciotki. Maszerując na przystanek dolmuszy kursujących w kierunku Nişantaşı, pomyślał, że świat jest zbyt rozległy, by ludzki umysł był w stanie go ogarnąć, a godzinę później, gdy szedł w stronę kamienicy, doszedł do wniosku, że człowiek sens wszystkiego wysnuwa ze zbiegów okoliczności…
Kamienica, w której jedno mieszkanie zajmowała ciocia Hâle z Vasıfem i panią Esmą, drugie zaś stryj Melih z ciocią Suzan (a swego czasu także z Rüyą), znajdowała się przy bocznej ulicy w dzielnicy Nişantaşı. Ulicy tej — oddalonej o zaledwie trzy przecznice i pięć minut spaceru od głównej alei, komisariatu na rogu i sklepu Alâaddina — ktoś inny nie nazwałby boczną, ale dla lokatorów owych mieszkań, położonych jedno nad drugim, ani ta ulica, której przemianę z błotnistego pola otoczonego małymi ogródkami najpierw w brukowaną kocimi łbami drogę, a następnie w wyłożoną kostką ulicę obserwowali z dystansem, bez specjalnego zainteresowania, ani inne uliczki, które też nie wydawały im się interesujące, nie mogły być centrum Nişantaşı. Gdy zaczęli przeczuwać, że będą musieli wyprzedać jedno po drugim mieszkania w kamienicy Miasto Serc, stojącej przy głównej alei i stanowiącej centralny punkt ich egzystencji, wyznaczającej oś symetrii ich życia nie tylko pod względem geograficznym, ale i duchowym, i gdy stało się jasne, że przyjdzie im opuścić ten budynek — jak mówiła ciocia Hâle: „panujący nad całym Nişantaşı” — i przenieść się do zaniedbanych wynajętych mieszkań, oraz potem, gdy już wprowadzili się do tej obdrapanej kamienicy na odległych rubieżach ich dawnego świata, nie mogli się powstrzymać przed nazywaniem tej ulicy boczną — być może dlatego, że dawało im to sposobność podkreślenia wagi katastrofy, która stała się ich udziałem, i obrzucania się nawzajem oskarżeniami. W dniu przeprowadzki z kamienicy Miasto Serc do mieszkania przy bocznej ulicy, na trzy lata przed śmiercią, pan Mehmet Sabit, czyli Dziadek, usiadłszy w swoim fotelu o jednej nodze krótszej,