Czarna księga. Orhan Pamuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna księga - Orhan Pamuk страница 9
Wiedział, że ta opowieść może wzbudzić zbyt duże poruszenie (biedna, chora Rüya!), spodziewał się jednak, że wywoła dyskusję na pewien temat związany z kwestiami językowymi. I nie pomylił się — posypały się wymawiane z turecka i pełne dodatkowych samogłosek nazwy antybiotyków, syropów i pastylek na kaszel, leków rozszerzających naczynia, środków przeciwbólowych stosowanych przy grypie oraz preparatów witaminowych, które należało przyjmować jednocześnie, a także rozliczne wskazówki dotyczące dawkowania. W innych okolicznościach Galip rozkoszowałby się tym festiwalem medycyny amatorskiej i popisami twórczej fonetyki niczym dobrym wierszem, lecz jego myśli zaprzątał obraz Rüyi leżącej w łóżku; później nie potrafił określić, jak dalece był on wierny. Widok stopy Rüyi wysuniętej spod kołdry czy rozsypanych na pościeli spinek do włosów wydawał się rzeczywisty, lecz układ włosów na poduszce oraz kompozycja na stoliku przy łóżku, złożona z pudełek leków, szklanki, karafki i książek, sprawiały wrażenie skądś zaczerpniętych — może z jakiegoś filmu, z którego sceny Rüya tak chętnie odgrywała, albo z jednego z tych kiepsko przetłumaczonych kryminałów, pochłanianych przez nią z takim samym apetytem jak kupione u Alâaddina orzeszki pistacjowe. Odpowiadając możliwie krótko na pytania, pełne troski i życzliwości, Galip starał się oddzielać w umyśle wspomnienia Rüyi prawdziwej i tej zapożyczonej, tak jak to robili powieściowi detektywi, których w przyszłości miał naśladować.
Tak, teraz (gdy oni wszyscy razem siedzą za stołem) Rüya zapewne śpi. Nie, nie jest głodny, ciocia Suzan niepotrzebnie się trudziła, gotując zupę. Nie, nie chce wzywać tego lekarza, którego oddech cuchnie czosnkiem, a torba tytoniem. Tak, Rüya nie poszła w tym miesiącu do dentysty, rzeczywiście, ostatnio rzadko wychodzi z domu, stale siedzi w czterech ścianach. Nie, dziś nigdzie nie wychodziła, widzieliście ją na ulicy? Widać wyszła na chwilę, ale nie powiedziała mu o tym. Nie, powiedziała; gdzie ją widzieliście? Poszła do pasmanterii kupić fioletowe guziki, przechodziła obok meczetu, oczywiście, że mówiła, zmarzła na tym zimnie i dlatego się przeziębiła. Kaszlała, a paliła papierosy, całą paczkę. Tak, była blada jak prześcieradło, ach, nie, Galip nie wiedział, że sam jest blady jak trup ani kiedy skończą z tym niezdrowym trybem życia.
Palto. Guzik. Czajnik. Potem, gdy rodzinne przesłuchanie dobiegło końca, Galip nie zastanawiał się za bardzo nad tym, dlaczego przyszły mu do głowy te trzy słowa. W jednym z felietonów, napisanym z iście barokową gwałtownością, Celâl twierdził, że podświadomość, mroczne punkty ukryte w głębi umysłu, nie istnieje, a przynajmniej nie w Turcji — tu można ją dostrzec jedynie u bohaterów filmów i książek z zachodniego świata, których bardzo pragniemy naśladować, lecz do tej pory nie udało nam się tego nauczyć (w owym czasie Celâl obejrzał Nagle, zeszłego lata, w którym Elizabeth Taylor bez powodzenia próbuje dotrzeć do mrocznych punktów umysłu Montgomery’ego Clifta). Przedtem, pod wpływem książek poświęconych psychologii, przeczytanych w skróconych, lecz okraszonych niemal pornograficznymi szczegółami wersjach, Celâl napisał wiele tekstów, w których wszystko, w tym i nędzę naszej egzystencji, tłumaczył właśnie tymi niezrozumiałymi, mrocznymi punktami w naszych umysłach. Galip miał to zrozumieć dopiero wtedy, gdy odkrył, że Celâl zamienił swoje życie osobiste w muzeum połączone z biblioteką.
Chcąc zmienić temat, zaczął mówić:
— Dzisiejszy felieton Celâla… — Lecz nie chcąc się poddać zatrważającej sile przyzwyczajenia, zdecydował się powiedzieć coś, co właśnie w tym momencie mu się przypomniało: — Ciociu Hâle, zapomniałem zajrzeć do sklepu Alâaddina! — Pani Esma podała deser z dyni; półmisek postawiła na stole tak ostrożnie, jakby niosła w kołysce dziecko w kolorze pomarańczy. Deser należało posypać włoskimi orzechami, utłuczonymi w moździerzu, będącym pamiątką po rodzinnej cukierni — ćwierć wieku wcześniej Galip i Rüya odkryli, że jeśli uderzy się w krawędź moździerza trzonkiem łyżki, zadźwięczy on niczym dzwon: bim-bam! „Przestańcie brzęczeć mi tym nad uchem jak kościelnym dzwonem”, złościła się pani Esma. Mój Boże, jak trudno było to przełknąć! Orzechów nie było tyle, by wystarczyło dla wszystkich; ciocia Hâle po mistrzowsku pokierowała ruchem podawanej z rąk do rąk fioletowej miseczki, by ta trafiła do niej jako do ostatniej („Naprawdę nie mam ochoty”), ale gdy tak się stało, też zerknęła do pustego naczynia. I nagle zaczęła wyrzekać na dawnego konkurenta w interesach, którego uważała za winnego nie tylko niedostatku orzechów, ale w ogóle wszystkich problemów finansowych rodziny; odgrażała się nawet, że pójdzie na komisariat i złoży na niego skargę, choć wszyscy bali się policji niczym ciemnogranatowego upiora. Kiedyś, po tym, jak Celâl napisał w którymś felietonie, że komisariat to jeden z mrocznych punktów podświadomości, do domu przyszedł policjant z wezwaniem na przesłuchanie i teraz, gdy nagle zadzwonił telefon i Ojciec z całą powagą podniósł słuchawkę, Galip pomyślał: „Dzwonią z posterunku”. Podczas rozmowy Ojciec patrzył pustym wzrokiem na sprzęty w pokoju (dla pocieszenia ściany zostały pokryte identyczną jak w kamienicy Miasto Serc tapetą o wzorze z guzików rozsypanych wśród zielonych pnączy) i siedzących przy stole (stryja Meliha dręczył akurat napad kaszlu, głuchy Vasıf zdawał się przysłuchiwać rozmowie telefonicznej, stale farbowane włosy matki Galipa przybrały wreszcie taki sam jasny odcień jak włosy pięknej cioci Suzan), a Galip, tak jak pozostali, przysłuchiwał się konwersacji, starając się domyślić, kto jest po drugiej stronie.
— Nie, proszę pana, nie ma, a z kim mam przyjemność? — mówił Ojciec. — Dziękuję… Jestem stryjem, niestety, dziś nie je z nami kolacji…
„Ktoś pyta o Rüyę”, pomyślał Galip.
— Ktoś chciał rozmawiać z Celâlem — oznajmił Ojciec, odłożywszy słuchawkę. Wydawał się zadowolony. — Jakaś starsza kobieta, jego czytelniczka, prawdziwa dama; spodobał się jej felieton i chciała porozmawiać, pytała o jego adres i telefon.
— Który felieton? — spytał Galip.
— Wiesz co, Hâle — powiedział Ojciec — jakie to dziwne, ta kobieta miała głos niezwykle podobny do twojego, niezwykle!
— Jakoś mnie nie dziwi, że tobie mój głos wydaje się podobny do głosu staruszki — oświadczyła ciocia. Nagle jej szyja poczerwieniała i wyciągnęła się jak u gęsi: — Mój głos w niczym nie przypomina głosu tej kobiety!
— Skąd wiesz?
— Ta, jak to określiłeś, dama dzwoniła już dziś rano — odparła. — To nie był głos damy, ale raczej wiedźmy udającej damę. Albo nawet mężczyzny próbującego mówić głosem starej kobiety.
— Skąd znała ten numer? Hâle, spytałaś ją o to?— zaciekawił się Ojciec.
— Nie — odpowiedziała ciocia — nie czułam potrzeby. Odkąd Celâl zaczął publicznie prać nasze brudy w gazecie, jakby pisał kolejne odcinki powieści o zapaśnikach, niczym mnie już nie zaskoczy, ba, przyszło mi nawet na myśl, że szydząc z nas w którymś ze swoich felietonów, podał na końcu nasz numer, by ciekawscy czytelnicy mogli się dodatkowo zabawić. Gdy pomyślę, ile zmartwień z jego powodu mieli nasi zmarli rodzice, uświadamiam sobie, że jedyną rzeczą, jaka mogłaby być dla mnie niespodzianką, nie byłoby podanie czytelnikom numeru naszego telefonu, lecz usłyszenie od Celâla, dlaczego od tylu lat tak nas nienawidzi.
— Nienawidzi nas, bo jest komunistą — odezwał się stryj Melih i zadowolony, że atak kaszlu minął, zapalił