Wyprawa Bohaterów . Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wyprawa Bohaterów - Морган Райс страница 11
MacGill skinął głową, zastanawiając się przez chwilę.
– Póki nasi wrogowie u nas biesiadują, nie ukąszą ręki, która ich karmi.
Rozległ się śmiech zgromadzonych.
– Jakie wieści z Pogórza?
– Od tygodni nie było doniesień o żadnych wrogich działaniach. Oddziały pewnie wycofały się w przygotowaniu do zaślubin. Być może gotowi są zawrzeć pokój.
MacGill nie był jednak tego taki pewien.
– Może to znaczyć, że planowane zaślubiny zaczynają spełniać nasze oczekiwania albo też że wróg czai się, aby napaść na nas kiedy indziej. A twoim zdaniem, stary druhu – tu król obrócił się w stronę Aberthola – co jest bardziej możliwe?
Aberthol odkaszlnął i rzekł zachrypłym głosem:
– Wasza Miłość... ani wasz ojciec, ani jego ojciec przed nim nigdy nie ufali McCloudom. To, że teraz McCloudowie drzemią, nie znaczy jeszcze, że się nie obudzą.
MacGill skinął głową w podziękowaniu za ten sąd.
– A co z Legionem? – spytał, zwracając się do Kolka.
– Dziś powitaliśmy nowych rekrutów – odpowiedział generał, skłoniwszy szybko głowę.
– Wśród nich i mego syna? – upewnił się król.
– Z dumą stanął wśród pozostałych; wspaniały chłopiec.
MacGill ponownie skinął głową i tym razem zwrócił się do Bradaigha:
– A jakie wieści spoza Kanionu?
– Wasza Miłość, w ostatnich tygodniach nasze patrole częściej odnotowywały próby przekroczenia Kanionu. Może to oznaczać, że barbarzyńcy z Dziczy mobilizują się do ataku.
Wśród członków rady przeszedł szmer. Na samą myśl o ataku MacGill poczuł niepokój. Choć tarcza mocy była nie do przebycia, tego rodzaju wieści nie wróżyły dobrze.
– A jeśli przypuszczą zmasowany atak? – zapytał.
– Dopóki tarcza działa, nie mamy się czego obawiać. Barbarzyńcy próbują przekroczyć Kanion od wieków, wciąż na próżno. Nie ma powodu sądzić, że coś się w tym względzie zmieni.
MacGill nie był tego taki pewien. Najazdu spoza granic królestwa należało się spodziewać już dawno. Nie potrafił się nie zastanawiać, kiedy miałby on nastąpić.
– Wasza Wysokość – odezwał się Firth swym nosowym głosem – czuję się w obowiązku przypomnieć, że dwór gości wielu dostojników przybyłych z królestwa McCloudów. Uznano by za zniewagę, gdybyś się z nimi nie spotkał, bez względu na to, czy są naszymi sprzymierzeńcami, czy też rywalami. Radziłbym, byś poświęcił popołudnie na przywitanie każdego z nich z osobna. Przybyli z liczną świtą, wieloma podarkami oraz, jak wieść niesie, z całym zastępem szpiegów.
– Kto nam zaręczy, że szpiegów nie było tu już wcześniej? – odparł MacGill, rzucając Firthowi badawcze spojrzenie i zastanawiając się jak zwykle, czy on sam nie jest przypadkiem jednym z nich. Firth otworzył usta, aby odpowiedzieć, ale król westchnął tylko i uniósł dłoń na znak, że ma już dosyć. – Jeśli to wszystko, opuszczę was teraz przygotować się do ślubu mojej córki.
– Wasza Miłość – powiedział Kelvin i odchrząknął. – Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Tradycja związana z zaślubinami najstarszego królewskiego potomka. Dotychczas każdy MacGill wyznaczał wtedy swego następcę. Poddani oczekują, że postąpisz podobnie. Niecierpliwią się. Roztropnie byłoby ich nie zawieść. Zwłaszcza kiedy Miecz Przeznaczenia nadal spoczywa nietknięty.
– Mam wyznaczyć następcę, choć jestem jeszcze w kwiecie sił? – zapytał MacGill.
– Wasza Miłość, nie chciałem was obrazić – zająknął się Kelvin z wyrazem niepokoju na twarzy.
Władca ponownie uniósł dłoń.
– Znam tradycję. I, w rzeczy samej, wyznaczę swego następcę jeszcze dziś.
– Czy Wasza Wysokość raczy nas oświecić, kto nim będzie? – spytał Firth.
MacGill zmierzył go spojrzeniem pełnym irytacji. Firth znany był z długiego języka i król nie ufał mu za grosz.
– Dowiecie się, gdy nadejdzie odpowiednia chwila.
Król powstał z tronu, a w ślad za nim poderwali się jego doradcy. Skłonili się, odwrócili i w pośpiechu opuścili salę.
MacGill jeszcze przez dłuższą chwilę stał w samotnej zadumie. W dni takie jak ten żałował, że musi być królem.
*
MacGill zszedł po stopniach z tronowego podwyższenia. W ciszy panującej wokół słychać było tylko rozbrzmiewające echem kroki króla, który skierował się ku dębowym drzwiom z boku sali. Otworzył je własnoręcznie szarpnięciem za żelazną klamkę i wszedł do bocznej komnaty.
Lubił spokój i samotność, które od zawsze zapewniało mu to przytulne pomieszczenie. Choć komnata mierzyła nie więcej niż dwadzieścia kroków w każdą stronę, wieńczyło ją wysokie łukowate sklepienie. Zbudowana w całości z kamienia, miała na jednej ze ścian małe okrągłe okno przesłonięte witrażem. Wlewało się przez nie światło, zabarwiając na żółto i czerwono jedyną rzecz, która znajdowała się w pustej poza tym izbie.
Miecz Przeznaczenia.
Spoczywał poziomo w samym środku komnaty, oparty na żelaznych wspornikach niby leżąca kusicielka. MacGill podszedł do niego i okrążył go, przyglądając mu się uważnie. Robił tak zawsze, od kiedy był dzieckiem. Miecz Przeznaczenia, miecz legenda, źródło siły i potęgi całego królestwa od wielu pokoleń. Komukolwiek uda się go podźwignąć, zostanie Wybrańcem, władcą królestwa na całe życie, pogromcą wszelkich zagrożeń, które czyhają wewnątrz Kręgu i poza nim. Pięknie było dorastać w cieniu tej legendy i kiedy tylko MacGill został namaszczony na króla, sam spróbował unieść ów miecz. Jedynymi bowiem, którym pozwalano podejmować tę próbę, byli królowie z rodu MacGillów. Wszyscy jego poprzednicy próbowali szczęścia; żadnemu się nie powiodło. On jednak pewien był, że różni się od innych. Że to on sam okaże się Wybrańcem.
Mylił się jednak, podobnie jak wszyscy poprzedni królowie z rodu MacGillów. Jego porażka zaś położyła się cieniem na całym jego późniejszym panowaniu.
Wpatrując się teraz w miecz, MacGill oglądał uważnie jego długą głownię, wykutą z metalu, którego nikt dotychczas nie rozpoznał. Jeszcze większą zagadką było pochodzenie oręża; powiadano, że podczas trzęsienia ziemi wyłonił się z jej głębi.
MacGill