Tajemniczy pamiętnik. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Tajemniczy pamiętnik - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 11

Tajemniczy pamiętnik - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

że zamiast białych myszek, widzisz wysokich brunetów. Nowa forma delirium tremens.

      Wroński napełnił kieliszki.

      – Wiesz, że tego nie mogę zupełnie zrozumieć. Dlaczego Agnieszce zależy, żeby ciebie wprowadzać w błąd? Co się za tym kryje?

      – Najprawdopodobniej morderstwo Gernera.

      Wroński poderwał się.

      – Nie podejrzewasz chyba Agnieszki…?

      – Nie denerwuj się – powiedział spokojnie Downar. – Wiesz przecież doskonale, że prowadząc śledztwo, muszę podejrzewać wszystkich, absolutnie wszystkich, nawet ciebie…

      – Mnie…?

      – Oczywiście. Gerner zabrał ci żonę, którą kochałeś i może jeszcze dzisiaj kochasz. Dlaczegóż więc…

      – Głupstwa gadasz – przerwał mu Wroński. – Gdybyś mnie podejrzewał, to nie ściągałbyś mnie na miejsce zbrodni.

      – A to dlaczego? Doskonała okazja do skontrolowania reakcji podejrzanego.

      – Żartujesz?

      – Oczywiście, że żartuję. Gdybym cię naprawdę podejrzewał, nasza rozmowa miałaby zapewne trochę inny przebieg.

      Wroński uważnie przyjrzał się przyjacielowi.

      – Muszę ci powiedzieć, że współżycie z tobą nie należy do rzeczy zbyt łatwych. Właściwie nigdy nie wiem, kiedy grasz, a kiedy jesteś szczery. Bo przecież najbardziej przekonująca szczerość może być misternie prowadzoną grą.

      Downar zaśmiał się.

      – Mogę cię zapewnić, że w tej chwili w stosunku do ciebie nie prowadzę żadnej gry. Chciałbym tylko, żebyś mi trochę pomógł.

      – Cóż ja ci mogę pomoc? O Gernerze wiem tak niewiele. A jeśli chodzi o Agnieszkę, to wolałbym nie rozmawiać z nią na te tematy.

      – Tego nie mam ci zamiaru proponować.

      Wroński spojrzał na zegarek.

      – Późno już. Chodźmy.

      – Jedziesz na Mokotów?

      – Oczywiście. Wiesz przecież, że ciągle jeszcze mieszkam u siostry. Muszę ci się przyznać, że mi to już obrzydło.

      – Chyba dostaniesz jakieś mieszkanie?

      – Mam nadzieję.

      Zapłacili rachunek i wyszli. Z szatni Downar zatelefonował do Komendy Miasta.

      Po chwili siedzieli w granatowej warszawie.

      – Wyjeżdżasz teraz na jakiś reportaż? – spytał Downar.

      – Na razie nie.

      – W takim razie zadzwonię do ciebie za parę dni.

      – Bardzo cię proszę.

      Dochodziła pierwsza, gdy Wroński otworzył drzwi od mieszkania. Posłyszał podniesione głosy.

      – Ja mam już tego wszystkiego dosyć! – krzyczał Antoni. – Nie wyobrażaj sobie, że jestem głupcem, który nic nie rozumie. Jeżeli odpowiadają ci bardziej inni mężczyźni, to proszę bardzo, wolna droga! Nikt cię nie zmusza do tego, żebyś była moją żoną.

      – Ależ Antosiu… – powiedziała Krystyna.

      Wroński na palcach poszedł do swego pokoju. Nie miał najmniejszego zamiaru wtrącać się do małżeńskiej sceny.

      ROZDZIAŁ III

      „Pierwszego morderstwa dokonałem w Bydgoszczy w październiku 1954 roku. Helena Wójcicka. Pamiętam ją doskonale. Była postawną, przystojną szatynką, nie pierwszej już młodości, ale trzymała się jeszcze bardzo dobrze. Kochała się we mnie. Czyż to moja wina, że mam powodzenie u kobiet? Specjalnie się o to nie staram. To tak jakoś przychodzi samo z siebie. Nieraz nawet zadawałem sobie pytanie, co te babki we mnie widzą. Na donżuana przecież nie wyglądam. Na mordercę także nie wyglądam, a jednak… Ale wracajmy do Helenki. Dosyć nawet była miła. Nie miałem z nią zbyt dużo kłopotu. Udusiłem ją szalikiem. Zjedliśmy kolację, a potem ona powiedziała, że kupiła sobie nowy jedwabny szalik. Włożyła na szyję ten szalik, a ja go tylko zacisnąłem. Nawet nie musiałem się specjalnie wysilać. To trwało dosłownie kilka sekund. Nigdy przedtem nie przypuszczałem, że tak łatwo zabić człowieka. Machnęła parę razy rękami i było po wszystkim.

      Złoty zegarek, sto dolarów, cztery tysiące złotych w gotówce. Przyznaję, że byłem trochę rozczarowany. Sądziłem, że jest bogatsza. Ano cóż, trudno. Niejedno rozczarowanie musi człowiek przeżyć. Zgasiłem światło, starannie zamknąłem drzwi i poszedłem prosto na dworzec. Nie spieszyłem się. Wiedziałem, że najwcześniej dopiero na drugi dzień odnajdą trupa. Przed odejściem dokładnie wytarłem w całym mieszkaniu odciski moich palców. W Bydgoszczy nikt mnie nie zna, z Heleną nikt mnie nie widział na mieście. Nie potrzebowałem się obawiać.

      Spędziłem w Zakopanem bardzo przyjemne dwa miesiące. Poznałem wielu interesujących ludzi, miałem parę przygód miłosnych. A kiedy znudziły mnie góry, pojechałem do Krakowa, gdzie zamordowałem starego adwokata, Aleksandra Wigórskiego. Dureń uwierzył, że ja jestem specjalistą od prawa międzynarodowego. Zaprosił mnie do siebie, żeby mi pokazać jakieś cenne prace z tego zakresu. Kiedy odwrócił się do szafy z książkami, uderzyłem go młotkiem w tył głowy. Zabiłem go na miejscu. Nie męczył się. Dla takiego starego to nawet lepiej. Po co ma gnić miesiącami w szpitalu. Znalazłem dwieście pięćdziesiąt dolarów w złocie, trochę złotych wyrobów i dwa piękne pierścionki z brylantami. Jeden cztery karaty czystej wody, drugi trochę większy, ale cytrynka. Niewielkie to rzeczy, ale zawsze coś.

      Potem miałem dłuższą przerwę, prawie półtora roku. Na wiosnę 1956 zabiłem Kazimierczyka. Taki sklepikarz z Gdyni, mały, chudy, nic ciekawego. Zaprosił mnie do siebie. Chciał się pochwalić swoim zbiorem starych monet. Przyszedłem trochę wcześniej. Właśnie miał zamiar się kąpać. Wyszedł do mnie w szlafroku. Wanna była już gotowa. No to wsadziłem go do wanny i potrzymałem chwilę pod wodą. Utopił się. Nie przypuszczałem, że znajdę u niego tyle forsy. Dwa tysiące dolarów, tysiąc franków szwajcarskich i dwadzieścia tysięcy złotych. Oczywiście wszystko zabrałem.

      Spędziłem cudownie lato na Wybrzeżu. Pogoda nawet była niezła. Poznałem kilka pierwszorzędnych dziewuszek, z którymi bawiłem się bardzo przyjemnie. Grand Hotel w Sopocie jest zupełnie przyzwoity.

      Właściwie do wszystkiego można się przyzwyczaić, do zabijania także. Ja się nie tylko przyzwyczaiłem, ale nawet do pewnego stopnia wpadłem w nałóg. Trudno mi żyć bez zabijania, czegoś mi brak. Kolejną moją ofiarą była Eugenia Wichrzycka. To się stało na jesieni 1957 roku w Poznaniu. Bardzo ponętna, cudownie robiła striptiz. Ale nie mogłem się od niej odczepić. Była straszliwie natrętna. Wsypałem jej do zupy trochę cyjanku potasu. Banalny sposób, ale bardzo skuteczny. Znalazłem przy niej tylko pięćset złotych, nawet nie wziąłem.

      Po

Скачать книгу