Ogród bestii. Jeffery Deaver
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ogród bestii - Jeffery Deaver страница 17
Wypił szklaneczkę whisky, potem jeszcze jedną, wreszcie podniósł słuchawkę i wykręcił numer brata. Po dziesięciu nerwowych minutach rozmowy o upałach, meczach Jankesów i dwóch synach Hanka, Paul zebrał się na odwagę i zapytał, czy Hank byłby skłonny przyjąć wspólnika do firmy „Drukarnia Schumanna”.
– Nie mam już nic wspólnego z moim dawnym towarzystwem – zapewnił go pospiesznie. Dodał, że może wnieść do firmy dziesięć tysięcy dolarów. – Forsa pochodzi z czystego źródła. Stuprocentowo.
– Macica perłowa – rzekł Hank i obaj roześmiali się z ulubionego powiedzonka ojca.
– Jest pewien problem – dodał poważnym głosem Hank.
Paul zrozumiał, że z uwagi na jego podejrzane zajęcie brat chce odmówić. Ale starszy z Schumannów oznajmił:
– Musimy kupić nowy szyld. Na starym nie zmieści się napis „Drukarnia braci Schumannów”.
Lody pękły i zaczęli omawiać plan spółki. Paul ze zdumieniem usłyszał, że Hank jest niemal wzruszony do łez jego propozycją. Dla Hanka najważniejsza była rodzina i nie potrafił zrozumieć, dlaczego Paul w ciągu dziesięciu lat tak się od niej oddalił.
Paul uznał, że pięknej, wysokiej Marion też spodoba się nowe życie. Och, udawała złą dziewczynę, ale Paul dobrze wiedział, że to tylko komedia i nie dawał jej w pełni zakosztować ciemnej strony życia. Przedstawił ją Damonowi Runyonowi, podawał jej butelkowane piwo w swojej sali gimnastycznej, zabierał ją do baru w Hell’s Kitchen, gdzie Owney Madden czarował damy swoim brytyjskim akcentem i pistoletami z rękojeściami wyłożonymi masą perłową. Wiedział jednak, że podobnie jak wiele innych zbuntowanych dziewcząt z college’u, Marion zmęczyłaby się ciężkim życiem, gdyby rzeczywiście została na nie skazana. Praca fordanserki też wkrótce straciłaby dla niej urok i zapragnęłaby czegoś stabilniejszego. Małżeństwo z dobrze sytuowanym drukarzem byłoby świetne.
Hank rzekł, że porozmawia ze swoim prawnikiem i przygotuje umowę spółki, którą Paul będzie mógł podpisać, gdy tylko wróci z „podróży służbowej”.
Kiedy Paul wracał do swojego pokoju, zauważył trzech chłopców ubranych w szorty, brązowe koszule i czarne krawaty oraz brązowe czapki stylizowane na wojskowe. Widział już kilkudziesięciu podobnych młodzieńców pomagających ekipom olimpijskim. Trójka maszerowała w kierunku wysokiego masztu, na którego szczycie łopotała flaga nazistowska. Paul widział ten sztandar w kronikach filmowych i gazetach, ale zawsze były to zdjęcia czarno-białe. A teraz, nawet w przyćmionym świetle zmierzchu, szkarłat flagi płonął głęboką czerwienią jak świeża krew.
Jeden z chłopców zauważył, że Paul im się przygląda i zapytał po niemiecku:
– Jest pan sportowcem? Ale nie pojechał pan na naszą uroczystość powitalną?
Paul doszedł do wniosku, że lepiej będzie nie ujawniać swoich zdolności językowych, nawet harcerzom, odpowiedział więc po angielsku:
– Przepraszam, ale nie mówię za dobrze po niemiecku.
Chłopiec powtórzył pytanie, przechodząc na język Paula:
– Jest pan sportowcem?
– Nie, dziennikarzem.
– Anglik czy Amerykanin?
– Amerykanin.
– Ach, witamy w Berlinie, mein Herr – rzekł wesoło chłopiec z silnym akcentem.
– Dziękuję.
Drugi chłopiec pochwycił spojrzenie Paula i powiedział:
– Podoba się panu flaga naszej partii? Robi duże wrażenie, prawda?
– Tak. – Flaga amerykańska wyglądała nieco łagodniej. A ta jak gdyby atakowała patrzącego.
– Każda część ma znaczenie, pan wie, ważne znaczenie – odezwał się pierwszy chłopiec. – Pan wie, co znaczy?
– Nie. Powiedz. – Paul spojrzał na sztandar.
– Czerwone to socjalizm – wyjaśniał z zapałem. – Białe na pewno nacjonalizm. A czarne… Hakenkreuz. To się nazywa swastyka… – Spojrzał na Paula, unosząc brwi, i nic więcej nie powiedział.
– Tak? – zachęcił go Paul. – Mów dalej. Co to oznacza?
Chłopiec zerknął na swoich towarzyszy, a potem znów na Paula, uśmiechając się zagadkowo.
– Ach, pan na pewno wie. Opuszczę flagę – powiedział po niemiecku do kolegów. A zwracając się do Paula, powtórzył z uśmiechem: – Na pewno pan wie.
Ze skupioną miną opuścił flagę, a tymczasem dwaj pozostali wyciągnęli ręce, salutując w geście, jaki powszechnie się tu widywało.
Gdy Paul zmierzał w stronę swojego budynku, chłopcy dziarsko, choć nierównymi głosami, zaintonowali piosenkę. Oddalając się od nich, słyszał strzępki słów przebijające przez gorące powietrze: „Wznieście sztandar, zewrzyjcie szeregi. To dudni krok SA… Ustąpcie z drogi brunatnym batalionom, gdy maszerują Oddziały Szturmowe… Na dźwięk trąbki staniemy do bitwy. Ulice zobaczą sztandar Hitlera i nadejdzie niewoli kres…”.
Odwracając się, Paul zobaczył, jak z czcią składają flagę i odmaszerowują od masztu. Wśliznął się przez tyle wejście do budynku i wrócił do swojego pokoju. Umył się, wyszorował zęby, rozebrał się i położył. Długo wpatrywał się w sufit, czekając na sen i myśląc o Heinslerze – człowieku, który dziś rano odebrał sobie życie na statku w głupim akcie poświęcenia.
Myślał też o Reinhardzie Ernście.
I kiedy zapadał już w drzemkę, pomyślał o chłopcu w brązowym mundurku. Jego tajemniczym uśmiechu. I usłyszał jego głos, powtarzający bez ustanku: „Na pewno pan wie… na pewno pan wie…”.
5
Ulice Berlina były nieskazitelnie czyste, a ludzie mili – niektórzy nawet, mijając Paula, pozdrawiali go uprzejmym skinieniem głowy. Taszcząc starą sfatygowaną teczkę, Paul Schumann szedł na północ przez Tiergarten. Był późny niedzielny poranek, a on zmierzał na spotkanie z Reggiem Morganem.
Park był piękny, gęsto porośnięty drzewami, pełen urokliwych alejek, jeziorek i ogrodów. W nowojorskim Central Parku człowiek cały czas miał świadomość, że jest w środku miasta; zewsząd widać było drapacze chmur. Ale Berlin miał niską zabudowę, w której można było znaleźć niewiele wysokich budynków – „łapaczy chmur”, jak podsłuchał w rozmowie pewnej kobiety z dzieckiem w autobusie. Idąc wśród ciemnych drzew i bujnej roślinności, zupełnie zapomniał,