Problem trzech ciał. Cixin Liu
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Problem trzech ciał - Cixin Liu страница 4
Odciągnęli wpółoszalałe dziewczyny od Ye. Ale było już za późno. Fizyk leżał nieruchomo. Nadal miał otwarte oczy, z jego głowy ciekła krew. Rozgorączkowany tłum zamarł. Jedyną poruszającą się rzeczą była wąska strużka krwi. Płynęła powoli przez scenę, wijąc się jak wąż, dotarła do jej skraju i zaczęła skapywać do pustej skrzynki pod nią. Rytmiczny odgłos spadających kropel brzmiał jak kroki odchodzącego człowieka.
Ciszę rozdarł rechoczący śmiech. Wydobywał się on z ust Shao Lin, która w końcu postradała zmysły. Wystraszył uczestników wiecu, którzy zaczęli opuszczać zgromadzenie, najpierw pojedynczo, a potem hurmem. Pola ćwiczebne wkrótce opustoszały, została tylko młoda kobieta pod sceną.
Była to Ye Wenjie, córka Ye Zhetaia.
Gdy cztery gimnazjalistki odebrały życie jej ojcu, próbowała wbiec na scenę, ale powstrzymali ją dwaj starzy uniwersyteccy woźni i szepnęli jej do ucha, że jeśli tam wskoczy, sama straci życie. Masowy wiec walki klas zmienił się w scenę zbiorowego szaleństwa i jej pojawienie się pobudziłoby tylko zebranych do kolejnego aktu przemocy. Krzyczała wniebogłosy, ale zagłuszyła ją wzburzona fala haseł i wiwatów.
Kiedy w końcu znowu zapadła cisza, nie była już w stanie wydobyć z siebie głosu. Patrzyła na martwe ciało ojca i myśli, których nie mogła wyrazić, rozpuściły się w jej krwi, gdzie miały pozostać do końca życia. Po rozejściu się tłumu stała tam jak kamienny posąg, z uniesionymi rękami, w pozycji, w której się znajdowała, gdy przytrzymali ją woźni.
Po długim czasie opuściła ręce, weszła powoli na scenę, usiadła obok ciała ojca i ujęła jego zimną już dłoń, wpatrując się pustym wzrokiem w przestrzeń. Gdy przyszli ludzie, żeby zabrać zwłoki, wyjęła coś z kieszeni i włożyła ojcu do ręki. Była to jego fajka.
Opuściła w milczeniu boisko zasłane pozostawionymi przez tłum śmieciami i poszła do domu. Znalazłszy się przed budynkiem, w którym mieszkali pracownicy wydziału, usłyszała dochodzące z okna na pierwszym piętrze salwy szalonego śmiechu. To była kobieta, którą kiedyś nazywała matką.
Odwróciła się i ruszyła przed siebie, nie dbając o to, gdzie poniosą ją nogi.
Znalazła się przed drzwiami profesor Ruan Wen. Przez cztery lata studiów była ona jej doradczynią i najbliższą przyjaciółką. Przez następne dwa lata, kiedy Wenjie była magistrantką na Wydziale Astrofizyki, i w chaosie rewolucji kulturalnej, która potem wybuchła, pozostawała, jeśli nie liczyć ojca, jej najbardziej zaufaną powierniczką.
Ruan ukończyła studia na Uniwersytecie w Cambridge i jej dom fascynował kiedyś Wenjie: wysmakowane książki, obrazy i płyty przywiezione z Europy, pianino, zestaw fajek w europejskim stylu na delikatnej drewnianej podstawce (ten, który należał do ojca Wenjie, był podarunkiem od Ruan). Niektóre z nich były wykonane z rosnącego w basenie Morza Śródziemnego wrzośca, inne z tureckiej pianki morskiej. Każda wydawała się przepełniona mądrością mężczyzny, który kiedyś trzymał jej cybuch w dłoni albo ustnik w zębach, chociaż Ruan nigdy o nim nie wspomniała.
Ten gustownie urządzony, ciepły dom był niegdyś bezpieczną przystanią dla Wenjie, kiedy chciała uciec przed burzami szalejącymi na świecie, ale skończyło się to z chwilą, gdy przeszukali go czerwonogwardziści i zabrali Ruan jej dobytek. Podobnie jak ojciec Wenjie, wiele wycierpiała podczas rewolucji kulturalnej. Na wiecach walki klas wieszano jej na szyi parę butów na wysokich obcasach, a twarz smarowano szminką, by pokazać, że wiodła zepsute życie kapitalistki.
Wenjie pchnęła drzwi do jej mieszkania i zobaczyła, że bałagan, który zostawili po swojej wizycie czerwonogwardziści, został uprzątnięty – podarte obrazy olejne sklejono i z powrotem powieszono na ścianach, przewrócone pianino postawiono i wyczyszczono, chociaż było zepsute i nie można już było na nim grać, parę ocalałych książek postawiono porządnie na półce… Ruan siedziała z zamkniętymi oczami w fotelu za biurkiem.
Wenjie podeszła do niej i łagodnie pogładziła ją po czole, twarzy i rękach. Ciało jej mentorki było zimne. Prawdę mówiąc, Wenjie już wcześniej zauważyła stojącą na stole pustą buteleczkę po tabletkach nasennych. Przez chwilę stała w milczeniu. Potem odwróciła się i wyszła. Nie czuła już smutku. Była jak licznik Geigera wystawiony tak długo na zbyt silne promieniowanie, że jego strzałka pokazywała bezgłośnie zero.
Zanim jednak opuściła mieszkanie Ruan, spojrzała na nią jeszcze raz. Zauważyła, że profesor Ruan nałożyła makijaż, cienką warstwę szminki i buty na wysokich obcasach.
2
Milcząca wiosna
– Drzeeewooo…
Po tym głośnym, przeciągłym okrzyku przewrócił się z hukiem potężny modrzew dahurski, gruby jak kolumny Partenonu, i Ye Wenjie poczuła, że ziemia zadrżała.
Podniosła siekierę i piłę i zaczęła oczyszczać pień z gałęzi. Za każdym razem kiedy to robiła, miała wrażenie, że oczyszcza cielsko olbrzyma. Czasami wyobrażała sobie nawet, że tym olbrzymem jest jej ojciec. Wracały wspomnienia tego strasznego wieczoru sprzed dwóch lat, kiedy obmywała w kostnicy zwłoki ojca, a pęknięcia i szczeliny w korze modrzewia wydawały się zamieniać w stare blizny i świeże rany pokrywające jego ciało.
W rozległych lasach i na stepach Mongolii Wewnętrznej rozmieszczono ponad sto tysięcy ludzi z sześciu dywizji i czterdziestu jeden pułków Korpusu Produkcji i Budowy. Kiedy „wykształcona młodzież” – studenci, których uczelnie przestały istnieć – opuściła miasta i przybyła w te puszcze, wielu z nich żywiło romantyczne marzenia, że gdy przez granicę chińsko-mongolską przetoczą się kolumny czołgów radzieckich rewizjonistów imperialistów, chwycą za broń i uczynią ze swych ciał pierwszą linię obrony republiki. I faktycznie takie oczekiwania stały za strategiczną decyzją o utworzeniu Korpusu.
Ale wojna, której pragnęli, była niczym góra na drugim końcu stepu – wyraźnie widoczna, lecz odległa jak miraż. Musieli więc zadowolić się oczyszczaniem pól, pasieniem zwierząt i wycinką drzew.
Wkrótce młodzi mężczyźni i kobiety, którzy wcześniej wyładowywali rozpierającą ich energię, pielgrzymując do świętych miejsc rewolucji, odkryli, że w porównaniu z otwartą przestrzenią i przestworem nieba tutaj największe chińskie miasta w głębi kraju były tylko zagrodami dla owiec. Pośród zimnych, bezkresnych lasów i stepów ich zapał był daremny. Gdyby ktoś z nich miał przelać krew, zastygłaby szybciej niż krowi nawóz i byłaby mniej niż on pożyteczna. Ale ich los został przypieczętowany – byli pokoleniem, które miał pochłonąć ogień. Tak więc pod naporem ich pił łańcuchowych rozległe leśne morza zamieniały się w ogołocone z drzew góry i wzgórza. Ich traktory i kombajny przekształcały trawiaste równiny w pola uprawne, a potem w pustynie.
Ye Wenjie mogła opisać wylesianie, którego była świadkiem, tylko jednym słowem: szaleństwo. Jak daleko sięgnęła okiem, wysokie modrzewie dahurskie, wiecznie zielone sosny zwyczajne, wysmukłe i proste brzozy białe, sięgające chmur osiki koreańskie, rozsiewające aromatyczny zapach jodły syberyjskie,