Fjällbacka. Camilla Lackberg
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Fjällbacka - Camilla Lackberg страница 16
Żałowała, że nie ma Edith i że tak się między nimi popsuło, zanim wyjechała z Karlem. Mogłaby z nią porozmawiać albo przynajmniej napisać z prośbą o radę. Żonie chyba nie wypada rozmawiać o tym z mężem? Przecież tego się nie robi. Swoją drogą to dziwne.
Już nie zachwycała się wyspą tak bardzo jak na początku. Jesienne słońce ustąpiło wichrom, fale waliły o skały. Kwiaty zwiędły, na rabatce zostały smutne nagie badyle. Niebo dzień w dzień miało ołowiany kolor. Emelie przeważnie siedziała w domu. Na dworze aż się trzęsła z zimna, choćby się ubrała nie wiadomo jak ciepło. A dom był mały i ciasny, miewała wrażenie, jakby ściany powoli na nią napierały.
Czasem przyłapywała Juliana, jak patrzy na nią złośliwie, ale natychmiast odwracał wzrok. Ani razu się do niej nie odezwał. Nie mogła zrozumieć, co mu takiego zrobiła. Może przypomina mu kogoś, kto go skrzywdził? Jakąś kobietę. Ale to, co gotowała, mu smakowało. Obaj jedli z wielkim apetytem. Nieźle jej nawet wychodziło gotowanie z tego, co miała pod ręką, czyli makreli. Codzienne krótkie wyprawy łódką, na które Karl wypływał z Julianem, przynosiły obfity połów. Kilka rybek smażyła i podawała na obiad z ziemniakami, resztę soliła na zimę, na ciężkie czasy.
Łatwiej by jej było żyć na wyspie, gdyby Karl od czasu do czasu powiedział jej dobre słowo. Nie patrzył jej w oczy, nie klepał przyjaźnie, kiedy obok niej przechodził. Zachowywał się tak, jakby nie istniała, jakby nie przyjął do wiadomości, że ma żonę. Wszystko było inaczej, niż sobie wymarzyła, i czasem przypominało jej się ostrzeżenie Edith. Powinna uważać.
Takie myśli starała się jak najszybciej odsuwać. Życie na wyspie było ciężkie, ale nie zamierzała narzekać. Taki los przypadł jej w udziale i musi sobie radzić, jak umie. Tego ją nauczyła matka i tego zamierzała się trzymać. Nigdy nie jest tak, jak by się chciało.
Martin nie znosił chodzenia po domach i wypytywania ludzi. Przypominały mu się czasy podstawówki, gdy musiał sprzedawać losy, skarpetki albo inne bzdety, żeby uzbierać pieniądze na szkolną wycieczkę. Wiedział jednak, że to wchodzi w zakres jego obowiązków, więc nie pozostawało mu nic innego, jak przejść do następnej bramy i biegać po piętrach, i pukać do wszystkich drzwi. Na szczęście już wczoraj zaliczyli większość mieszkań. Zerknął na listę, sprawdził, ile jeszcze zostało. Zaczął od najbardziej obiecującego, od mieszkania sąsiadów z piętra Matsa Sverina.
Na drzwiach widniało nazwisko Grip. Martin najpierw spojrzał na zegarek. Dopiero ósma. Miał nadzieję, że zastanie lokatora lub lokatorkę, zanim wyjdą do pracy. Nikt nie otwierał, Martin westchnął i jeszcze raz nacisnął przycisk. Aż mu zadzwoniło w uszach, ale nadal nic się nie działo. Odwrócił się i już miał zejść na dół, gdy usłyszał zgrzyt klucza w zamku.
– Słucham? – powiedział ktoś opryskliwie.
Martin zawrócił.
– Policja, nazywam się Martin Molin.
Drzwi przytrzymywał łańcuch, w szparze widać było tylko bujną brodę i mieniący się czerwienią nos.
– Czego chcesz?
To, że jest z policji, najwyraźniej nie zrobiło na nim wrażenia.
– W mieszkaniu obok zginął człowiek. – Martin wskazał palcem dokładnie opieczętowane drzwi Matsa.
– Słyszałem. – Broda zafalowała. – A co ja mam z tym wspólnego?
– Mógłbym wejść na parę minut? – Martin starał się mówić jak najuprzejmiej.
– Po co?
– Chciałbym panu zadać kilka pytań.
– Ja nic nie wiem. – Mężczyzna już chciał zamykać drzwi, ale Martin odruchowo wsadził stopę w szparę.
– Albo pogadamy, albo zabiorę pana na przesłuchanie do komisariatu i będzie pan miał zepsute przedpołudnie. – Oczywiście wiedział, że nie ma uprawnień, żeby zabrać Gripa na komisariat, ale liczył, że tamten nie ma o tym pojęcia.
– Wchodź – odparł Grip.
Zdjął łańcuch i otworzył drzwi. Martin wszedł i natychmiast pożałował. W środku panował straszny smród.
– Nie uciekaj, łobuzie.
Martinowi mignęło przed oczami coś kudłatego. Brodacz rzucił się naprzód i złapał za ogon kota. Kot miauknął gniewnie, ale dał się wziąć na ręce i zanieść do mieszkania.
Grip zamknął drzwi, a Martin zaczął oddychać ustami, żeby nie zwymiotować od smrodu i zaduchu. Czuł odór śmieci i stęchlizny, ale głównie kociego moczu. Sprawa szybko się wyjaśniła. Martin jak wryty stanął w progu pokoju. Wszędzie były koty. Siedziały, leżały i chodziły. Na oko ocenił, że jest ich co najmniej piętnaście. W mieszkaniu o powierzchni nie większej niż czterdzieści metrów kwadratowych.
– Siadaj – burknął Grip, przeganiając z kanapy kilka kotów.
Martin przysiadł na samym brzegu.
– Pytaj. Szkoda dnia. Jest co robić, gdy się ma pod opieką tyle stworzeń.
Na kolana wskoczył mu tłusty rudy kot. Ułożył się wygodnie i zaczął mruczeć. Miał skołtunioną sierść i rany na tylnych łapach.
Martin odchrząknął.
– W mieszkaniu pańskiego sąsiada, Matsa Sverina, znaleziono wczoraj jego zwłoki. Próbujemy ustalić, czy ktoś z mieszkańców nie widział lub nie słyszał ostatnio czegoś niezwykłego.
– To nie moja rzecz. Ja się nie wtrącam w nie swoje sprawy i tego samego oczekuję od innych.
– Więc nie słyszał pan żadnych odgłosów z mieszkania sąsiada? I nie widział pan nikogo nieznajomego na klatce? – drążył Martin.
– Już mówiłem. Pilnuję własnych spraw. – Podrapał kota po skudłaconym grzbiecie.
Martin zamknął notatnik. Dał za wygraną.
– A właśnie, jak się pan nazywa?
– Nazywam się Gottfrid Grip. Ich imiona też mam ci podać?
– Ich? – Martin się rozejrzał. Czyżby mieszkał tu ktoś jeszcze?
– To jest Marilyn. – Grip wskazał na kota, którego trzymał na kolanach. – Nie znosi kobiet. Prycha na ich widok.
Martin znów sięgnął po notatnik i zaczął notować. Będzie kupa śmiechu, dobre i to.
– Tamten szary to Errol, biały z brązowymi łapkami to Humphrey, a dalej Cary, Audrey, Bette, Ingrid, Lauren i James. – Wskazywał palcem kolejne koty i wymieniał imiona. Martin notował. Będzie co opowiadać w komisariacie.
Wychodząc,