Dobry omen. Терри Пратчетт
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dobry omen - Терри Пратчетт страница 4
– Nieźle – mruknął zachęcająco Crowley.
– Przekupiłem jednego polityka – oznajmił Ligur. – Dzięki moim podszeptom doszedł do wniosku, że mała łapóweczka raz na jakiś czas nie zaszkodzi. Za rok będzie nasz.
Skończył i obaj spojrzeli na Crowleya. Odpowiedział im szerokim uśmiechem.
– To wam się na pewno spodoba – powiedział i poszerzył uśmiech jak stary, wytrawny konspirator. – Zablokowałem wszystkie przenośne telefony w City i West Endzie na czterdzieści pięć minut w porze lunchu.
Zapadła cisza. Z oddali dobiegał szum samochodów na autostradzie.
– Tak? – Hastur nie krył zdziwienia – i co dalej?
– Słuchajcie, to wcale nie było takie proste – bronił się Crowley.
– I to wszystko?
– Ale, słuchajcie, koledzy…
– Może zechcesz wyjaśnić dokładniej, w jaki sposób to zagwarantuje ciągłość dostaw dla naszego Pana? – zapytał Hastur.
Crowley zebrał się w sobie.
Jak im to wytłumaczyć? Że co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi dostało piany. Że tysiąc gardeł zabulgotało z wściekłości, że potem ocean szału wylał się na sekretarki, policję drogową i każdego, kto akurat się nawinął i nieopatrznie pozostał w zasięgu głosu – czytaj: ryku rozszalałego szefa. Że wszyscy mścili się na wszystkich, wymyślając coraz to nowe i bardziej wyrafinowane podłości, byle tylko kogoś zgnębić? Trwało to tylko jeden dzień, do północy, a usunięcie skutków zajmie ładnych parę lat. I wcale nie trzeba było ich do tego namawiać. Dziesiątki tysięcy ludzi skutecznie sobie nawrzucało, a tak zwany diabeł wcale się przy tym nie napracował.
Niestety, średniowieczne mózgi Hastura i Ligura nie zrozumieją tego nigdy. Uparcie polują całymi latami na jedną duszę. Nie ulega wątpliwości, że są profesjonalistami w swojej dziedzinie, ale dzisiaj potrzeba innego myślenia. Detaliści odchodzą, czas na hurtowników. Myślenie z rozmachem, na wielką skalę. Mając do dyspozycji prawie pięć milionów ludzi, nie wolno angażować swoich sił do selekcji jednostek, trzeba umiejętnie rozłożyć te siły w czasie i przestrzeni. Cóż, kiedy ci dwaj nawet nie chcą o tym słyszeć. Nigdy w życiu nie pokusiliby się o stworzenie na przykład telewizji z programem w języku celtyckim. Albo podatku od wartości dodanej VAT. Albo Manchesteru.
Manchester. To była prawdziwa przyjemność.
– Następca Wielkiej Mocy był raczej zadowolony – odparł nareszcie Crowley. – Czasy się zmieniają. No więc, o co chodzi tym razem?
Hastur schylił się, szukając czegoś za grobowcem.
– O to – powiedział.
Crowley wpatrywał się w koszyk.
– O, nie!
– Ależ tak – odparł Hastur i wykrzywił twarz w półuśmiechu.
– Już?
– I… e… to ja mam…?
– Ty i nikt inny. – Hastur nie ukrywał złośliwego rozbawienia.
– Ale dlaczego znowu ja? – zapytał zrozpaczony Crowley. – Przecież znasz mnie, Hastur. Wiesz, że to nie jest mój numer…
– Ależ jest, zapewniam cię – ciągnął Hastur. – To twój numer. Twoja życiowa rola. Bierz ją. Czasy się zmieniają.
– No pewnie – wtrącił kąśliwie Ligur. – Na początku trzeba przede wszystkim powiedzieć, że koniec już się zbliża.
– Ale dlaczego właśnie ja?
– Widocznie masz wejścia – powiedział złowrogo Hastur. – Ligur na przykład z chęcią oddałby prawą rękę, żeby tylko dostąpić takiego wyróżnienia!
– Właśnie! – przytaknął skwapliwie Ligur. No, może niekoniecznie swoją. Tyle prawych rąk dokoła. Jest z czego wybierać, nie tracąc dobrej prawej ręki.
Hastur wyciągnął z pomiętego prochowca kołonotatnik.
– Podpisz. Tutaj – powiedział, robiąc aż trzy „brzemienne” pauzy.
Crowley leniwym ruchem wyjął z kieszeni czarne pióro, które zalśniło jak szlachetny kamień w pięknej oprawie.
– Niezłe cacko – pochwalił Ligur.
– Pisze nawet pod wodą – mruknął Crowley.
– Ciekawe, co jeszcze wymyślą – zastanawiał się głośno Ligur.
– To bez znaczenia, ale lepiej niech wymyślą to zaraz – odpowiedział Hastur. – O, nie. Nie A. J. Crowley. Prawdziwym nazwiskiem.
Crowley skinął głową posępnie i narysował na arkuszu serię poplątanych zawijasów. Przez chwilę napis jarzył się czerwonawym światłem, po czym zgasł. – Co mam z tym zrobić? – zapytał.
– Dostaniesz instrukcje. – Hastur spojrzał gniewnie. – Nie denerwuj się, Crowley. Nadchodzi chwila, do której przygotowywaliśmy się przez te wszystkie lata. Od samego początku.
– Tak… Pewnie – powiedział Crowley. W niczym nie przypominał gibkiego osobnika, który parę minut temu wyśliznął się jak wąż z wnętrza czarnego bentleya. Miał minę zaszczutego zwierzaka. – Czeka nas ostateczne zwycięstwo.
– Tak… Ostateczne… – powtórzył Crowley.
– A ty będziesz narzędziem, które pozwoli, by spełniło się przeznaczenie.
– Narzędziem… No pewnie – mruknął Crowley i podniósł koszyk, tak jakby ten miał eksplodować lada chwila, co, nawiasem mówiąc, i tak wkrótce miało nastąpić. – No, dobra – powiedział. – To ja, ee… znikam. Mogę? Żeby załatwić się z tym jak najprędzej. Nie, nie, wcale nie chodzi o to, że coś mi się nie podoba – dodał pospiesznie, zdając sobie doskonale sprawę, jak bardzo mogłoby zaważyć na jego dalszych losach niezbyt pochlebne sprawozdanie Hastura. – Wiecie przecież, że u mnie zawsze wszystko na błysk!
Starsze diabły milczały.
– To ja się zmywam! – bełkotał Crowley. – Czołem chłopaki, do miłego… ee… Bomba. Świetnie. Buźka. Ciao.
Gdy czarny bentley zniknął w ciemności, Ligur zapytał:
– A to co znaczy?
– To po włosku – odparł Hastur. – Zdaje mi się, że coś do jedzenia, chyba „ciacho”.
– Śmiesznie