Czarna Kompania. Glen Cook
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 5
– Może byście, głąby, otworzyli drzwi – warknął. – Idioci. Że też musiałem przyprowadzić idiotów. – Bam-bam na bębenku. – Stoją sobie z paluchami w nosach.
Dwóch z nas złapało za zniszczone drzwi i pociągnęło mocno. Były zbyt powyginane, by ustąpić. Tam-Tam uderzył w bębenek, wydał straszliwy okrzyk i wpadł do środka. Goblin podskoczył do drzwi tuż za nim. Również Milczek prześliznął się błyskawicznie.
Gdy Tam-Tam znalazł się wewnątrz, pisnął jak szczur i zaczął kichać. Wytoczył się na zewnątrz z załzawionymi oczyma. Pocierał mocno nos obiema dłońmi.
– To nie żadna sztuczka – powiedział. Jego głos brzmiał tak, jakby właściciel był ciężko przeziębiony. Hebanowa skóra poszarzała.
– Co masz na myśli? – zapytałem.
Wskazał kciukiem w stronę grobowca. Goblin i Milczek byli już w środku. Zaczęli kichać.
Podkradłem się do drzwi i zajrzałem do środka. Nie widziałem nic poza gęstym kurzem. Wszedłem do grobowca. Moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności.
Wszędzie wokół leżały kości. Kości w stosach i stertach, poukładane równo przez coś chorego na umyśle. Były to niezwykłe kości, podobne do ludzkich, lecz o proporcjach dziwacznych dla mojego lekarskiego oka. Musiało tu być kiedyś z pięćdziesiąt ciał. Nieźle ich tu wtedy poupychali. Były to z pewnością forwalaki, ponieważ w Berylu chowa się zbrodniarzy bez kremacji.
Znajdowały się tam też świeże zwłoki. Zanim zacząłem kichać, doliczyłem się siedmiu zabitych żołnierzy. Mieli na sobie barwy zbuntowanej kohorty.
Wyciągnąłem zwłoki na zewnątrz, upuściłem je, zatoczyłem się kilka kroków i zwymiotowałem głośno. Gdy odzyskałem panowanie nad sobą, przystąpiłem do oględzin zdobyczy.
Pozostali stali w pobliżu z pozieleniałymi twarzami.
– To nie widmo to zrobiło – stwierdził Goblin.
Tam-Tam pokiwał głową. Był najbardziej poruszony ze wszystkich. Bardziej niż wymagała tego sytuacja, pomyślałem.
Milczek zabrał się do roboty. Zdołał jakoś wyczarować lekki, orzeźwiający wiaterek, który wpadł jak panienka przez drzwi mauzoleum i wypadł na zewnątrz ze spódniczką obciążoną kurzem i wonią śmierci.
– Nic ci nie jest? – zapytałem Tam-Tama.
Przyjrzał się mojej apteczce i odprawił mnie machnięciem ręki.
– W porządku. Przypomniałem sobie coś tylko.
Dałem mu minutę, po czym zacząłem się dopytywać.
– Przypomniałeś?
– Byliśmy wtedy chłopcami, Jednooki i ja. Sprzedali nas właśnie N’Gamo, żebyśmy zostali jego uczniami. Z wioski leżącej na wzgórzach nadszedł posłaniec.
Przyklęknął przy martwym żołnierzu.
– Rany były identyczne.
Byłem wstrząśnięty. Żaden człowiek nie zabija w ten sposób, lecz mimo to uszkodzenia wyglądały na celowe, przemyślane, jak dzieło złowrogiej inteligencji. Były przez to jeszcze bardziej przerażające.
Przełknąłem ślinę, uklęknąłem i przystąpiłem do oględzin. Milczek i Goblin wcisnęli się do grobowca. Po złączonych dłoniach Goblina toczyła się mała kulka złocistego światła.
– Nie ma krwi – zauważyłem.
– To wypija krew – odparł Tam-Tam. Milczek wytaszczył na zewnątrz kolejne zwłoki. – I zjada narządy wewnętrzne, jeśli ma czas.
Drugie ciało zostało rozprute od pachwiny aż po gardziel. Brak było serca i wątroby.
Milczek wszedł z powrotem do środka. Goblin wylazł na zewnątrz. Przysiadł na pękniętym nagrobku i potrząsnął głową.
– I co? – zapytał Tam-Tam.
– Niewątpliwy autentyk. To nie sztuczka naszego znajomego. – Goblin wskazał palcem na statek z północy, który nadal płynął wśród roju łodzi rybackich i innych statków przybrzeżnych. – Zamknięto ich tam pięćdziesiąt cztery sztuki. Pozżerały się nawzajem. To był ostatni.
Tam-Tam zerwał się jak uderzony.
– Co się stało? – zapytałem.
– To oznacza, że był najwredniejszy, najcwańszy, najokrutniejszy i najbardziej zwariowany ze wszystkich.
– Wampiry – mruknąłem. – W takim dniu.
– To niezupełnie wampir – odparł Tam-Tam. – To jest lampartołak, człowiek-lampart, który za dnia chodzi na dwóch nogach, a nocą na czterech.
Słyszałem o wilkołakach i niedźwiedziołakach. Chłopi w okolicy miasta, w którym się urodziłem, opowiadali podobne historie. Nigdy jednak nie słyszałem o lampartołaku. Wspomniałem o tym Tam-Tamowi.
– Człowiek-lampart pochodzi z dalekiego południa. Z dżungli. – Spojrzał na morze. – Musieli pochować je żywcem.
Milczek dostarczył następne zwłoki.
Pijące krew i pożerające wątroby lampartołaki. Bardzo stare, widzące w ciemności, przepojone tysiącletnią nienawiścią i głodem. Koszmar jak ta lala.
– Dasz sobie z nimi radę?
– N’Gamo nie potrafił tego dokonać. Nigdy mu nie dorównam, a on stracił rękę i stopę, gdy próbował załatwić młodego samca. My mamy do czynienia ze starą samicą. Zgorzkniałą, okrutną i chytrą. We czterech moglibyśmy ją powstrzymać. Pokonać ją – nie.
– Ale jeśli ty i Jednooki je znacie…
– Nie. – Drżał cały. Chwycił swój bębenek tak mocno, że aż zatrzeszczało. – Nie damy rady.
Chaos ustąpił. Na ulicach Berylu panowała cisza równie posępna jak w zdobytym mieście. Nawet buntownicy kryli się, dopóki głód nie przygnał ich do miejskich spichlerzy.
Syndyk spróbował przykręcić śrubę Kapitanowi, lecz ten go zignorował. Milczek, Goblin i Jednooki tropili potwora. Żył on na czysto zwierzęcym poziomie. Pragnął zaspokoić głód trwający wiek. Stronnictwa oblegały Syndyka, domagając się ochrony.
Porucznik ponownie wezwał nas do kasyna. Kapitan nie marnował czasu.