Czarna Kompania. Glen Cook

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 7

Czarna Kompania - Glen  Cook Fantasy

Скачать книгу

jesteś lekarzem? Konował? Wybacz mu. On wie, kim jestem.

      Potwornie zimny strach objął mnie swymi mrocznymi skrzydłami. Pot zwilżył mi skronie. Nie miało to nic wspólnego z upałem. Przez okna wpadała zimna morska bryza. Ludzie w Berylu byliby gotowi zabić za taki wiatr.

      – Nie ma powodu bać się mnie. Wysłano mnie z propozycją zawarcia sojuszu korzystnego zarówno dla Berylu, jak i dla mojego ludu. Nadal jestem przekonany, że można osiągnąć porozumienie, choć nie z obecnym autokratą. Stoicie wobec takiego samego problemu jak ja, lecz wasz kontrakt ogranicza wam pole manewru.

      – Wie o wszystkim. Nie ma co gadać – wychrypiał Tam-Tam. Uderzył w bębenek, lecz jego fetysz mu nie pomógł. Zatkało go.

      – Syndyk nie jest nieśmiertelny – zauważył emisariusz. – Nawet jeśli wy go strzeżecie.

      Tam-Tam dokumentnie zapomniał języka w gębie. Wysłannik spojrzał na mnie. Wzruszyłem ramionami.

      – Załóżmy, że zgon Syndyka nastąpi w chwili, gdy wasza kompania będzie bronić Bastionu przed tłuszczą.

      – Idealne wyjście – odparłem. – Ale to nie załatwia sprawy naszego późniejszego bezpieczeństwa.

      – Odpędzicie tłuszczę, a potem stwierdzicie fakt śmierci. W ten sposób utracicie pracę i będziecie mogli opuścić Beryl.

      – I dokąd się udać? Uciec naszym wrogom? Jak? Miejskie Kohorty będą nas ścigać.

      – Powiedzcie waszemu Kapitanowi, że jeśli po odkryciu zgonu Syndyka otrzymam pisemną prośbę o mediację w sprawie sukcesji, moi żołnierze zastąpią was w Bastionie. Opuścicie wtedy Beryl i rozbijecie obóz na Słupie Udręki.

      Słup Udręki to przylądek w kształcie grotu strzały, podziurawiony niezliczonymi małymi jaskiniami. Wysuwa się on w morze w odległości dnia marszu na wschód od Berylu. Stoi tam latarnia morska będąca wieżą strażniczą. Nazwa wywodzi się od jęku wydawanego przez wiatr przy przechodzeniu przez jaskinie.

      – To cholerna pułapka. Te śmierdzące pedały po prostu zaczną nas oblegać i będą czekać z chichotem, aż się pozjadamy.

      – Łodzie łatwo się prześlizną, by was stamtąd zabrać.

      Dzyń-dzyń. W moim mózgu rozległ się dzwonek alarmowy. Ten sukinsyn chciał nas wpuścić w kanał.

      – Po co, u diabła, miałbyś to zrobić?

      – Wasza kompania będzie bezrobotna. Z chęcią zawrę z wami kontrakt. Na północy potrzeba dobrych żołnierzy.

      Dzyń-dzyń. Dzwonek nie przestawał dźwięczeć. Chciał nas zaangażować? Po co?

      Coś mi powiedziało, że to nie jest odpowiedni moment, by o to pytać. Zmieniłem temat.

      – A co z forwalaką?

      Oni czekają tu, to ty skręcaj tam.

      – Tym świństwem, które wylazło z krypty? – wysłannik odezwał się głosem kobiety z marzeń mówiącej: „No chodź”. – Może dla niego też znajdę robotę.

      – Zdołasz nad nim zapanować?

      – Gdy tylko spełni swoje zadanie.

      Pomyślałem o piorunie, który unicestwił czar więżący na płycie od tysiąclecia opierającej się wszystkim manipulacjom. Jestem pewien, że moja twarz nie zdradzała moich myśli. Mimo to emisariusz zachichotał.

      – Może tak, lekarzu, a może nie. Interesująca zagadka, prawda? Wracajcie do waszego Kapitana i zdecydujcie się, szybko. Wasi wrogowie są gotowi do działania.

      Wykonał gest nakazujący nam odejść.

      – Po prostu dostarcz tę skrzynkę! – warknął Kapitan do Cukierka. – I wracaj tutaj.

      Cukierek zabrał skrzynkę kurierską i wyszedł.

      – Ktoś ma jeszcze coś do powiedzenia, sukinsyny? Mieliście szansę, by się mnie pozbyć, i zmarnowaliście ją.

      Nastrój był gorący. Kapitan przedstawił legatowi kontrpropozycję. W zamian zaoferowano mu wsparcie na wypadek śmierci Syndyka. Cukierek miał zanieść wysłannikowi odpowiedź Kapitana.

      – Nie wiesz, co robisz – mruknął Tam-Tam. – Nie wiesz, u kogo się zaciągasz.

      – Oświeć mnie więc. Nie? Konował, jak sytuacja na zewnątrz? Wysłano mnie na zwiady do miasta.

      – Faktycznie panuje zaraza, ale niepodobna do żadnej, którą widziałem. Na pewno forwalaka jest rozsadnikiem.

      Kapitan spojrzał na mnie z ukosa.

      – To takie lekarskie określenie. Rozsadnik roznosi zarazę. Wybucha ona wokół miejsc, gdzie padły ofiary.

      – Tam-Tam? Ty znasz to bydlę – warknął Kapitan.

      – Nigdy nie słyszałem, żeby roznosiły chorobę. Nikt z naszych, którzy weszli do grobowca, nie zachorował.

      – Roznosiciel jest nieważny – wtrąciłem się. – Liczy się zaraza. Nie przestanie się szerzyć, jeśli nie zaczną palić zwłok.

      – Do Bastionu się nie przedostała – zauważył Kapitan. – To dobra wiadomość. Ustały dezercje z regularnego garnizonu.

      – W Jęku natrafiłem na wiele wrogości. Są na granicy następnego wybuchu.

      – Kiedy?

      – Za dwa dni. Najwyżej trzy.

      Kapitan przygryzł wargę. Pętla zaciskała się coraz mocniej.

      – Musimy…

      Przez drzwi wepchnął się trybun garnizonu.

      – Pod bramą zebrał się tłum. Mają taran.

      – Chodźmy – powiedział Kapitan.

      Rozproszenie tłumu zajęło nam tylko parę minut. Zużyliśmy kilka pocisków i kilka garnków wrzątku. Uciekli, obrzucając nas obelgami i przekleństwami.

      Zapadła noc. Pozostałem na murze, by obserwować z oddali poruszające się po mieście pochodnie. Tłuszcza podlegała ewolucji. Tworzył się w niej system nerwowy. Jeśli rozwinie się mózg, znajdziemy się w samym środku rewolucji.

      Wreszcie pochodnie zgasły. Dziś w nocy wybuch nie nastąpi. Może jutro, jeśli upał i wilgoć staną się zbyt uciążliwe.

      Po pewnym czasie z prawej strony usłyszałem odgłosy drapania. Potem klapnięcie. Skrobanie. Ciche, ale słyszalne. Zbliżały się. Ogarnęło mnie przerażenie. Zamarłem bez ruchu jak maszkarony przycupnięte nad bramą. Bryza zmieniła się w polarny wicher.

      Coś prześliznęło

Скачать книгу