Zapach śmierci. Simon Beckett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 14

Zapach śmierci - Simon  Beckett Dr David Hunter

Скачать книгу

mogę nic powiedzieć…

      – Tak, tak, oczywiście. No cóż… powodzenia ze sprawą. I z wywiadem.

      Kiedy sobie poszedł, Brenda uśmiechnęła się z przekąsem.

      – Moja odpowiedź nadal brzmi „nie” – powiedziałem.

      Poszedłem do klitki służącej mi za gabinet i zacząłem przeglądać mejle. Typowa mieszanka uczelnianych bzdetów, biuletynów i pytań od magistrantów pracujących nad projektami badawczymi. W skrzynce czekał również najnowszy mejl z prośbą o wywiad. Odruchowo chciałem go usunąć bez czytania, ale po rozmowie z Brendą poczułem, że powinienem chociaż sprawdzić, co też dziennikarz ma mi do powiedzenia. Treść oferty pozostawała mniej więcej taka sama. Musiałem przyznać, że facet pisywał do naprawdę prestiżowych gazet i czasopism, poczułem nawet, że powinno mi pochlebiać jego zainteresowanie. Może Harris miał rację: zdecydowanie poprawiłoby to moją reputację, która ostatnimi czasy została poważnie nadszarpnięta.

      Nigdy jednak nie motywowała mnie do pracy chęć ujrzenia swojego zdjęcia w kolorowym magazynie. Kliknąłem „usuń” i wiadomość zniknęła.

      Ward dopiero nazajutrz zadzwoniła z wiadomością, że pozwolono im wrócić na strych po zmumifikowane zwłoki. Natychmiast ogarnęło mnie poczucie ulgi. Poprzedniego wieczoru dzwoniła Rachel, zmęczona po podróży, ale ożywiona wizją rozpoczęcia nowej pracy. Teraz była już pewnie na statku badawczym, może nawet w drodze ku najbardziej niedostępnym wyspom Morza Egejskiego. Większość czasu będą spędzali na wodzie, a choć statek wyposażono w telefon satelitarny, przeznaczony był on do użytku tylko w sytuacjach awaryjnych. Będzie mogła się odzywać jedynie wtedy, kiedy znajdą się w zasięgu sieci komórkowej albo internetu bezprzewodowego, więc mogło minąć wiele dni, zanim będziemy mieli okazję znów porozmawiać.

      Choć zdawaliśmy sobie z tego sprawę jeszcze przed jej wyjazdem, po tej rozmowie zacząłem jeszcze silniej odczuwać brak. Kiedy więc Ward powiedziała, że są już gotowi wznowić śledztwo, odwołałem wszystkie plany i pojechałem na naradę. Media zdążyły się już zorientować, że w opuszczonym szpitalu wydarzyło się coś bardziej sensacyjnego niż przypadkowa śmierć włóczęgi czy narkomana. Wzdłuż ulicy stały wozy transmisyjne najeżone antenami, a przed główną bramą zebrał się tłum reporterów i kamerzystów. Mój przyjazd wzbudził powszechne zainteresowanie, które jednak opadło w chwili, gdy funkcjonariusze stojący na straży przepuścili mnie przez kordon.

      W świetle dnia Święty Juda nie robił już tak onieśmielającego wrażenia jak w nocy. Tajemnicze kształty i mroczne cienie stojące po obu stronach podjazdu okazały się kupami gruzu i skorupami częściowo zburzonych budynków, porośniętymi chwastami. Odarty z maski ciemności szpital ukazał się w całej zrujnowanej okazałości. Swego czasu musiał przepychem dorównywać wytwornym rezydencjom. Dwa długie skrzydła rozciągały się po obu stronach pseudogreckiego portyku z głównym wejściem – wsparty na kolumnach przypominał mauzoleum. Szerokie schody prowadziły do wysokich dwuskrzydłowych drzwi, których symetrię zaburzyło dodanie betonowego podjazdu dla wózków. Gmach nadal robił wrażenie, ale lata zaniedbania odcisnęły na nim piętno. Chwasty wyrastały ze szczelin w kamiennych ścianach, poczerniałych i upstrzonych ptasimi odchodami oraz graffiti. Rzędy wysokich okien, które niegdyś wychodziły na rozległe tereny zielone, teraz były zabite deskami i ślepe, a żałosną atmosferę ruiny pogłębiały dodatkowo stare znaki prowadzące na dawno nieistniejące oddziały.

      Naradę zorganizowano w przyczepie policyjnej zaparkowanej przed starym szpitalem. Ward po raz pierwszy prowadziła śledztwo i wyraźnie się denerwowała. W pewnym momencie upuściła notatki i schylając się po nie, zaklęła cicho pod nosem. Od razu po naradzie wyszła, więc nie miałem okazji z nią porozmawiać. Jednak kiedy już przebrany w kombinezon ochronny przedarłem się przez rzędy radiowozów i innych pojazdów, zobaczyłem Whelana u stóp schodów do szpitala. Obok niego stała policjantka w mundurze i z nieprzeniknioną miną patrzyła na trzeciego członka grupy: wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę w żółtej kurtce odblaskowej. Zwolniłem kroku, bo nagle się zorientowałem, że się kłócą.

      A raczej ten duży się awanturował. Miał mniej więcej pięćdziesiąt lat, był tęgi i postawny, a okrągły, baryłkowaty brzuch wypinał bojowo do przodu. Kurtkę miał znoszoną, pokrytą głęboko wżartym brudem, a przez startą skórę jasnobrązowych butów roboczych przebijały metalowe noski. Twarz z popękanymi naczynkami i rozszerzonymi porami, co świadczyło o silnym pociągu do alkoholu, w tej chwili zalała się purpurą, a moich uszu dobiegł jego wściekły głos.

      – …jeszcze mało było nietoperzy! Pierdolonych nietoperzy, na miłość boską! A teraz znowu coś! Ja tu próbuję prowadzić firmę, macie pojęcie, ile mnie to wszystko kosztuje?

      Był o głowę wyższy od Whelana i bez skrupułów wykorzystywał fizyczną przewagę, górując nad zastępcą prowadzącej śledztwo i agresywnie wysuwając do przodu porośnięty szczeciną podbródek. Whelan nie dawał się zastraszyć. Pozostawał niewzruszony i z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu nie ustępował ani na krok.

      – Jak już mówiłem, bardzo nam przykro z powodu wszelkich niedogodności, ale…

      – Niedogodności? Chyba sobie jaja robicie!

      – …to miejsce zbrodni. Aż do zakończenia śledztwa nie możemy pozwolić na żadne prace rozbiórkowe.

      – A ile to niby potrwa?

      – Tego niestety nie możemy w tej chwili powiedzieć. Im szybciej skończymy, tym szybciej będzie pan mógł wpuścić tu z powrotem ekipę, więc we własnym interesie powinien pan z nami współpracować.

      – No zajebiście! A co ja mam robić do tego czasu? Płacić moim ludziom za siedzenie na tyłkach od rana do wieczora?

      – Rozumiemy pańskie rozgoryczenie, panie Jessop, ale to nie zależy od nas. Jeśli pan pozwoli, proszę pójść z panią i zaczekać w przyczepie, dopóki…

      – Znowu, kurwa, czekać! Już się naczekałem za wszystkie czasy!

      Obrócił się na pięcie i odmaszerował, tupiąc wściekle, a za nim poszła policjantka, wciąż z kamienną twarzą. Odsunąłem się na bok, kiedy zbliżył się w moją stronę, uświniona jaskrawożółta kurtka powiewała na wietrze. Coś wyleciało mu z kieszeni i z grzechotem upadło na ziemię. Spojrzałem pod nogi i zobaczyłem okulary – jedno szkło wypadło i walało się po szorstkim asfalcie.

      – Coś panu wypadło – zawołałem, podnosząc zgubę.

      Obejrzał się na mnie i przez chwilę patrzył tak, jakby nie potrafił sobie przyswoić moich słów. Potem jednak się wrócił, zostawiając policjantkę, która cierpliwie czekała.

      – Dzięki – mruknął, wyrywając mi okulary z ręki.

      – Jeszcze to – dodałem, podając wypadnięte szkło.

      Wydzielając ostry zapach potu, papierosów i nieprzetrawionego alkoholu, stał tak, mrugając i gapiąc się na zepsute okulary w dłoniach. Przez chwilę miałem dziwaczne wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Potem jednak zrobił w tył zwrot i odszedł, a policjantka musiała go gonić.

      Podszedłem

Скачать книгу