Zapach śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 18
– Jestem mniej więcej w połowie – odparłem. – Nie da się szybciej, jeśli nie chcę uszkodzić kości. Nie chcę też żadnej przegapić.
– Jasne, rozumiem. Tylko pytałem.
Kiwnąłem głową w kierunku dobiegającego z dołu łomotu.
– A jak idzie z tamtą ścianą?
– Jakoś idzie. Zrezygnowaliśmy z elektronarzędzi, więc wszystko trzeba robić staroświeckimi młotkami i dłutami. Wolniej, ale będzie też mniej pyłu. Do popołudnia powinniśmy skończyć, a jak już podeprzemy sufit, będzie można wpuścić kryminalistycznych.
– Gdzie Ward? – zapytałem. Nie widziałem jej od rana, ulotniła się zaraz po naradzie.
– Utknęła na jakimś spotkaniu, ale potem przyjedzie. Chciała zresztą zamienić z panem słowo.
Przytaknąłem, choć słuchałem go tylko jednym uchem. Zanim Whelan odszedł, ja już pochylałem się znowu nad szczątkami, próbując wydłubać żeberko rozmiarów ości.
Nawet nie przyszło mi do głowy zastanawiać się, czego Ward mogła ode mnie chcieć.
Gawrony przycupnięte na dachu ruiny wyglądały na tle nieba jak mnisi. Równie dobrze same mogłyby być wyrzeźbione z kamienia. Od czasu do czasu któryś przechylał łebek albo stroszył piórka, ale zaraz się uspokajał i ptaki wracały do milczącego czuwania.
Zarośnięty bluszczem kościół bez dachu stał na polanie otoczonej jesiennymi drzewami. Tylko ściana szczytowa zachowała się w całości, a w łukowatym oknie w jej centrum odbijało się błękitne niebo. Pozostałe ściany już wiele wieków temu zmieniły się w kopy kamiennych bloków porośnięte mchem i paprociami łagodzącymi ostre krawędzie. Na samym środku leżał dąb powalony przez burzę – choć nie aż tak wiekowy jak sam kościół, musiał być dość stary. Jakiś metr nad ziemią, w miejscu uderzenia pioruna, sękaty pień był poczerniały i pęknięty. Na śmiertelnie rannym drzewie wykwitł jednak gąszcz młodej roślinności, skupiony wokół osmalonego kikuta, a na gałęziach wciąż uparcie trzymały się rzadkie listki, jakby dąb nie chciał przyjąć własnej śmierci do wiadomości.
Z trudem przychodziło mi uwierzyć, że znajduję się zaledwie rzut beretem od szpitala, wciąż na terenie gęsto zabudowanego Londynu. Przebiegająca wiewiórka zatrzymała się na chwilę, skarciła mnie wzrokiem i wystrzeliła w górę po pniu drzewa, po czym zanurkowała w szeleszczącą koronę. Przez chwilę przyglądałem się jej ze swojego miejsca, a potem zamknąłem oczy i wystawiłem twarz do słońca.
Skończyłem już na strychu i teraz musiałem trochę przewietrzyć głowę. Po usunięciu i zabezpieczeniu szkieletu płodu przeniesienie szczątków kobiety poszło już całkiem sprawnie. Ucieszyłem się, kiedy było po wszystkim. Strych tonął w powodzi jasnych świateł, było tam ciasno i duszno, a ja w kombinezonie zalewałem się potem już na długo przed końcem prac. To nie była tylko kwestia fizycznego dyskomfortu, zdążyłem już przywyknąć do niewygód. Nie chodziło też o smutny charakter powierzonego mi zadania. Coś było nie tak z samym szpitalem. Święty Juda zdawał się wywierać jakiś złowieszczy ucisk, tym silniejszy, im dłużej przebywało się wewnątrz. Sądziłem, że odpuści, kiedy zejdę z pozbawionego powietrza strychu, jednak długie, opustoszałe korytarze okazały się niewiele lepsze. Każdy odgłos niósł się w nich głośnym echem, cuchnęły grzybem i moczem, zdawały się nigdy nie kończyć w świetle lamp, które tylko pogłębiały cienie poza linią światła. Przez otwarte drzwi migały wnętrza ciemnych sal, pustych, jeśli nie liczyć tu i ówdzie przewróconego krzesła czy zepsutego wózka. Chociaż niegdyś w tym budynku uzdrawiano, ściany pokryte łuszczącą się farbą zdawały się wcale o tym nie pamiętać. Dziś przyszliby tu tylko najbardziej zdesperowani.
Ogarnęła mnie ulga, kiedy wyszedłem na zewnątrz, na światło dnia. Nawet przesiąknięte wonią oleju napędowego powietrze miało słodki smak w porównaniu z wnętrzem budynku. Chwila wytchnienia nie miała jednak potrwać długo. Sekcję zwłok kobiety i jej nienarodzonego dziecka zaplanowano na następny poranek, a w międzyczasie trzeba się było jeszcze zająć ofiarami z zamurowanej sali. Kiedy tylko ściana zostanie zburzona, czeka mnie powrót w mury Świętego Judy.
Zdjąłem kombinezon, wziąłem sobie kanapkę i butelkę wody, po czym obszedłem szpital, żeby zobaczyć, co znajduje się na tyłach. Moim oczom ukazał się obraz systematycznego niszczenia. Spękany asfalt pokrywały zatarte białe linie wyznaczające miejsca parkingowe, a kupy gruzu wysokości człowieka wskazywały, gdzie znajdowały się dawniej przybudówki. Na jednym z takich porośniętych zielskiem pagórków wśród potrzaskanych cegieł i betonu sterczała poobtłukiwana tablica z napisem: „Dostawy do kostnicy tylnym wejściem”. Pięćdziesiąt metrów dalej biegła ciemnozielona linia drzew. Przypomniałem sobie słowa Ward o lasku na tyłach szpitala i ruszyłem w tamtą stronę. Opiekun psa policyjnego patrolujący zewnętrzny kordon prawie zawrócił mnie z drogi, ale po krótkim wyjaśnieniu z mojej strony pozwolił mi przejść.
Lasek rzeczywiście nie był zbyt duży – w tej części miasta nie miałby prawa ostać się większy. Rząd zardzewiałych prętów, ostrych jak włócznie i rozrastających się na wszystkie strony pod dziwnymi kątami, tworzył granicę między drzewami a terenem szpitala. Był częściowo zarośnięty podszyciem, więc z początku nie byłem pewny, czy znajdę przejście. Okazało się jednak, że kawałek spiczastego ogrodzenia się zapadł, zostawiając metrową lukę. Wąska wydeptana ścieżka wskazywała, że nie ja pierwszy odkryłem tę dziurę, więc przedarłem się przez drapiące gałęzie i wkroczyłem do lasu.
Znalazłem się w innym świecie. To nie były świeże nasadzenia, szybko rosnące rośliny wykorzystywane w zieleni miejskiej. Tutejsze drzewa były leciwe – buki i dęby o szerokich, powykręcanych pniach. Otaczały mnie coraz ściślej, w miarę jak zagłębiałem się w las, i już po paru krokach poczułem się tak, jakby szpital imienia Świętego Judy i cała reszta Londynu nigdy nie istniały.
Nie zamierzałem zapuszczać się daleko, ale kiedy zobaczyłem jaśniejszą plamę światła między drzewami gdzieś z przodu, ruszyłem w jej stronę. Ward wspominała o ruinach normańskiego kościoła, ale przypomniałem sobie o tym dopiero, kiedy dotarłem na polanę i zobaczyłem sypiące się kamienne ściany. Kościół musiał robić wielkie wrażenie w czasach, gdy otaczające go ziemie porastała łąka albo las z prawdziwego zdarzenia. Teraz została tylko jedna samotna ściana, pokryta bluszczem, który piął się po kamieniach, jakby próbował powoli wciągnąć je w ziemię.
Przestąpiłem przez omszały kamienny blok i ruszyłem w stronę tego, co dawniej musiało być główną nawą kościoła, teraz otwartą na niebo i niemal całkowicie wypełnioną powalonym dębem. Obszedłem ogromny pień, przysiadłem na porośniętej trawą kupce zwalonych kamieni i zjadłem pozbawioną smaku kanapkę. Kiedy wytężyłem słuch, mogłem ledwie wyłapać dalekie dźwięki ruchu ulicznego, stłumiony szmer, który przypominał poszum morskich fal. Potem lekki wiaterek zaszeleścił gałęziami i zniknął nawet ten ostatni odgłos świata zewnętrznego. Siedząc tak z zamkniętymi oczami i grzejąc twarz w słońcu, wreszcie poczułem, że zaczynam się wyzwalać spod wpływu szpitala Świętego Judy.
Chyba odpłynąłem. Przebudziłem się gwałtownie i poczułem mrowienie – świadomość, że nie jestem już sam.