Zapach śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 15
– Myśli pan, że może być ich więcej? – Głupie pytanie. Tak bardzo się zafiksowałem na zwłokach ciężarnej i pozostałych dwóch ciałach, że nawet nie przyszłoby mi do głowy szukać innych kryjówek.
Whelan zapatrzył się na ciemną fasadę Świętego Judy, piętrzące się nad nami poczerniałe ściany z rzędami ślepych okien.
– Znaleźliśmy już trzy ciała, a nawet nie szukaliśmy. Bóg jeden wie, na co jeszcze możemy się natknąć w tak ogromnym budynku.
Kiwnął głową na znak, żebym z nim poszedł.
– Chodźmy. Zanim zaczniemy wyciągać zwłoki, musi pan jeszcze coś zobaczyć.
Ukryta sala znajdowała się w skrzydle pediatrycznym na ostatnim piętrze, spory kawałek od włazu, przez który wcześniej wchodziliśmy na strych. Zapomniałem już, jak zimno było w szpitalu, w nieruchomym powietrzu wisiał zapach wilgoci i pleśni. Tutaj też wzdłuż korytarza ustawiono lampy, rozmieszczone tak, żeby oświetlały drogę, ale w kątach tworzyły się kałuże cienia. Podłoga była zaścielona gruzem i fragmentami tynku, które chrzęściły pod butami, a niektóre odłamki były tak duże, że można sobie było skręcić kostkę. Na ścianach wisiały plakaty przestrzegające przed skutkami palenia tytoniu, picia alkoholu i zażywania narkotyków, a inne zakazywały korzystania z telefonów komórkowych. Minęliśmy sporą przestrzeń poprzedzielaną zasłonkami, gdzie wisiała tabliczka z napisem „RTG: Nie wchodzić, kiedy pali się czerwone światło” obok czerwonej żarówki zarośniętej pajęczynami.
Oddział, na który zmierzaliśmy, był jeszcze trochę dalej. Dwuskrzydłowe drzwi stały otworem, a w środku rozstawiono dodatkowe reflektory, które rzucały ostre, nienaturalne światło na obskurne ściany z wyblakłymi malunkami bajkowych postaci mizdrzących się do pustej sali. Tutaj woń pleśni była jeszcze intensywniejsza. Ze ścian dyndały powyrywane gniazda tlenowe, wszędzie walały się stare, zniszczone graty: zardzewiała rama łóżka bez materaca, szafka nocna pozbawiona zarówno drzwiczek, jak i szuflady, a nawet kilka akumulatorów samochodowych. Wyliniały pluszowy miś półleżał oparty o listwę przypodłogową obok zepsutego liczydła, z którego pręcików pospadały kolorowe koraliki.
– Wiem, mnie też to rusza – powiedział Whelan, widząc, że rozglądam się po oddziale.
– Nie można pozdejmować przynajmniej części tych desek z okien? – zapytałem, otrzeźwiony atmosferą panującą w zatęchłym pomieszczeniu. Na niektórych karniszach wisiały jeszcze wystrzępione zasłony, a wszystkie okna były szczelnie zabite, tak że ciemności nie rozjaśniała nawet najmniejsza smużka światła dziennego.
– Można, ale wtedy pierwszy lepszy ciekawski z dronem albo teleobiektywem mógłby sobie zajrzeć do środka. A tak przynajmniej mamy pewność, że jutro nie wylądujemy na pierwszych stronach gazet.
Poszedł dalej, aż do końca oddziału, gdzie większe reflektory oświetlały grupkę anonimowych postaci w niebieskich kombinezonach. Zajmowali się ścianą, która na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie najzwyklejszej na świecie. Cztery metry długości i trzy szerokości, zbudowana z pustaków pomalowanych na jasną zieleń, w odcieniu bardzo zbliżonym do pozostałych ścian. Łatwo było zrozumieć, jak to możliwe, że policjanci szukający Conrada ją przegapili. Była pozbawiona jakichkolwiek cech charakterystycznych, nic nie skłaniało do poświęcenia jej uwagi.
O ile nie wiedziało się, co się za nią znajduje.
Dopiero bliższa inspekcja pozwalała wychwycić fałszywe nuty. Tutaj wyraźnie było widać prostokątne zarysy poszczególnych bloków, podczas gdy pozostałe ściany wykończono tynkiem. Pustaki nie zostały też wpuszczone w sąsiadujące ściany, ale wciśnięte byle jak, jakby wypełniały jakiś otwór.
– Jak wam idzie? – zapytał Whelan, zatrzymując się przy zgromadzonym na miejscu arsenale ciężkich elektronarzędzi, młotów i dłut. Jego głos poniósł się echem po pustym pomieszczeniu.
Jedna z postaci przerwała na chwilę pracę.
– Już niedużo zostało. Wcześniej weszliśmy od tamtej strony i rozwiesiliśmy plandekę, żeby ograniczyć pylenie i zapobiec wpadaniu odłamków. Zabezpieczyliśmy miejsce zbrodni praktycznie idealnie.
– Mam nadzieję. Niepotrzebna nam kolejna wpadka.
Whelan nie powiedział tego groźnym tonem, ale też nie zabrzmiało to jak żart. Kiedy na nowo rozległo się walenie młotkiem, rozejrzałem się i zauważyłem w kącie pustą puszkę po farbie i plastikową kuwetę malarską. Obie były umazane emulsją w tym samym kolorze co ściana z pustaków. Obok leżał duży wałek malarski z gąbką przesiąkniętą zieloną farbą, zaschniętą na kamień.
– Czy to to, co myślę? – zapytałem.
– Zgadza się – odparł Whelan. – Ktoś zadał sobie tyle trudu z zakamuflowaniem ściany, a potem zostawił po sobie narzędzia. Zdjęliśmy z nich zresztą odciski palców. Zostawił nawet ślad kciuka w zaprawie, miło z jego strony. Kawał chłopa, jeśli można oceniać po rozmiarze dłoni.
– Trochę dziwne przeoczenie, nie sądzi pan?
– Zdarza się. – Wzruszył ramionami. – Ludzie próbują być sprytni, a popełniają najprostsze błędy. No nic, nie przeszkadzajmy tutaj. My pracujemy gdzie indziej.
Wyszliśmy z powrotem na korytarz. Reflektory poprowadziły nas za zakręt, aż do wejścia na drewniane schody wiodące gdzieś wysoko w górę. Odsunęliśmy się na bok, żeby wypuścić techniczkę kryminalistyczną w czarnym od brudu kombinezonie, a potem zaczęliśmy się wspinać wąskimi schodami.
– Wchodzi się tędy na wieżę zegarową – wyjaśnił Whelan w drodze na górę. W powietrzu unosił się suchy zapach kurzu, drewno trzeszczało pod naszym ciężarem. – Niewiele tam zostało, cały mechanizm zegara rozkradziono na złom. Ale my nie idziemy aż tak wysoko. Tutaj.
Dotarliśmy na niewielki podest. Reflektor oświetlał niski otwór drzwiowy w ścianie, góra półtora metra wysokości. Na ścianie, w której go wybito, spod pokruszonego gipsu wyzierały drewniane deski. Drzwiczki były otwarte, framugę pokrywały smugi przypominającego talk proszku daktyloskopijnego. Od zewnętrznej strony zamontowano solidny zamek – prostą metalową sztabę, która po opuszczeniu wsuwała się w okucie przymocowane do futryny.
– Jest tu kilkanaście włazów i drzwiczek porozrzucanych w najróżniejszych miejscach – powiedział Whelan. – Nie licząc tamtego, którym wchodziliśmy ostatnio, stąd jest najbliżej do miejsca znalezienia ciała. Uwaga na głowę.
Schylił się i przecisnął przez niskie przejście, a ja poszedłem w jego ślady. W środku wyprostowałem się i rozejrzałem. Znajdowaliśmy się w innej części strychu, nie tam, gdzie odkryto zwłoki ciężarnej kobiety. Za plecami mieliśmy ceglane ściany wieży zegarowej, a przed nami drewniane belki podtrzymujące strop niknęły w ciemności niczym żebra martwego wieloryba. Było tu inne powietrze niż w reszcie budynku, jakby cięższe i osaczające. Łatwo byłoby tu dostać ataku klaustrofobii, pomyślałem i podszedłem do Whelana, który na mnie czekał.
Tuż za wejściem ułożono platformę z aluminiowych płytek, tworząc tymczasową