Zapach śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 17
Przez chwilę wszyscy milczeli, aż w końcu Whelan odwrócił się w stronę wyjścia.
– Chodźmy – powiedział ponuro.
Idąc w dół po drewnianych schodach, zatrzymałem się przy wyschniętych bryzgach, o których mówiła techniczka. Bardzo nieznaczne, przypominały raczej zacieki niż plamy krwi. Było ich dużo, niektóre niewiele większe od pojedynczych kropli, tworzyły nierówny szlak w górę schodów prowadzących na strych.
Przecież to może być coś zupełnie niewinnego i niezwiązanego ze sprawą, upomniałem się w myślach, woda rozlana przez robotnika czy przypadkowego przechodnia. Łatwo pokusić się o nadinterpretację, zwłaszcza w przypadku spraw tak silnie oddziałujących na emocje.
Gdy jednak podążałem za Whelanem pustymi korytarzami szpitala, nie mogłem się pozbyć z głowy wizji młodej kobiety uciekającej przed pozbawionym twarzy prześladowcą albo prześladowcami. Próbowała się schronić na strychu, po czym odkryła, że wpadła w pułapkę. Wróciłem myślami do śladów wydrapanych w drewnianej framudze – każda bruzda świadczyła o strachu i desperacji. Wyczerpana, po przedwczesnym odejściu wód, próbowała walczyć o życie swoje i swojego dziecka w jedyny sposób, jaki jej jeszcze pozostał.
A kiedy i to okazało się nieskuteczne, położyła się na brudnym strychu i umarła.
Wydobycie szczątków kobiety ze strychu przebiegło bez żadnych problemów. Kiedy wdrapałem się przez właz i po metalowych płytkach przeszedłem do miejsca, w którym leżały wysuszone zwłoki, przekonałem się, że kurz już opadł – dosłownie. Poddasze wyglądało dokładnie tak samo, jak je zostawiliśmy, tyle że teraz dziura, przez którą spadł Conrad, była przykryta plastikową płachtą i otoczona biało-niebieską taśmą policyjną.
Dowiedziałem się, że życiu patologa nic nie groziło, ale ze względu na poważny wstrząs mózgu oraz połamane żebra, biodro i bark raczej nie będzie mógł w najbliższym czasie prowadzić sekcji zwłok. Ktoś proponował, żeby poczekać na zastępstwo przed przystąpieniem do akcji wydobywczej, ale Ward nie chciała już dłużej tego odkładać. Choć eksperci budowlani stwierdzili, że reszta strychu nie grozi zawaleniem, nikt nie chciał ryzykować. Priorytetem stało się jak najszybsze przetransportowanie ciała do kostnicy. Reszta mogła poczekać.
W normalnych okolicznościach wydobycie ciała ze strychu byłoby względnie prostym zadaniem. Nawet delikatne zmumifikowane szczątki nie powinny przysparzać zbyt wielu problemów, choć oczywiście trzeba by zachować szczególną ostrożność przy przechodzeniu przez wąski właz. W tym wypadku jednak ofiara była nie tylko zmumifikowana, ale przede wszystkim ciężarna. Ponieważ płodu nie otaczały już amortyzujące wody płodowe, każde poruszenie ciała kobiety spowodowałoby przemieszczanie się malutkich kosteczek, które obijałyby się jak ziarenka w suchej tykwie. Nie mogliśmy pozwolić, żeby uległy dalszym uszkodzeniom, więc nie miałem innego wyjścia.
Przed wyniesieniem ciała matki ze strychu musiałem najpierw wyjąć z niej szczątki nienarodzonego dziecka.
Niezbyt uśmiechało mi się wykonanie tego zadania. Czułem, że rozdzielanie tej dwójki w taki sposób jest głęboko niewłaściwe, wręcz świętokradcze. Czekałem na swoją kolej, patrząc, jak techniczka kryminalistyczna ostrożnie zakłada foliowe torebki na szponiaste dłonie kobiety z pościeranymi opuszkami palców i połamanymi paznokciami. Potem, starając się ignorować innego technika, który filmował całą operację, i nie skupiać się na makabrycznym aspekcie czekającej mnie misji, wziąłem się do roboty.
Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłem. W praktyce miałem do czynienia z dwoma niezależnymi kompletami szczątków, ponieważ przebywały w zupełnie innych warunkach. O ile ciało matki było właściwie od samego początku wystawione na działanie powietrza, much i padlinożerców, o tyle płód znajdujący się w macicy byłby lepiej chroniony. To samo tyczyło się także procesu mumifikacji. Ciało matki powinno schnąć od zewnątrz, a narządy wewnętrzne stopniowo się kurczyć, bo wysychałyby wolniej. W zwykłych okolicznościach dziecko byłoby tak samo chronione. Zanurzone w wodach płodowych szczątki mogłyby w ogóle nie ulec mumifikacji.
Niewątpliwie jednak te okoliczności nie były zwykłe. Cała jama brzuszno-miedniczna była otwarta i wydrążona, wystawiając na widok malutki szkielet skulony w środku. Gdyby przyczyną była rana, to na dżinsowej spódnicy i koszulce powinny zostać rozległe plamy krwi. Ich brak świadczył, że powód musiał być inny. Jedną z możliwości stanowiły szczury. Wiadomo, że lubią się gnieździć na strychach, a wstępne oględziny ciała nie pozostawiały wątpliwości, że odwiedziły zwłoki, zanim te uległy mumifikacji.
Jednak wbrew obiegowej opinii gryzonie wcale nie tak chętnie żywią się ludzkimi szczątkami. Lisy, psy, a nawet domowe koty są znacznie żarłoczniejsze, choć w tym wypadku nie można było mówić o stworzeniu tak dużych rozmiarów. Nawet gdyby jakieś zwierzę zdołało się dostać na strych, więksi padlinożercy zwykle pożerali ciało w charakterystyczny sposób, zaczynając od miękkich tkanek głowy i szyi, a kończąc na rozczłonkowaniu czaszki i kości długich. Czasem pozwala to na oszacowanie przybliżonego czasu śmierci na podstawie wiedzy o długości trwania poszczególnych etapów.
Nic jednak nie wskazywało na to, żeby miała tu miejsce taka sytuacja. Ślady zębów ograniczały się głównie do kończyn i twarzy, części ciała najbardziej narażonych na atak małych gryzoni. Pomijając urazy powstałe podczas nieudanych prób wydostania się ze strychu, opuszki zostały dokumentnie obgryzione, co zresztą uniemożliwiało identyfikację na podstawie odcisków palców. Oczy, uszy i nos również padły ofiarą padlinożerców, które pozostawiły po sobie makabryczną maskę pośmiertną. To wszystko wskazywało na robotę zwierzęcia nie większego niż szczur. Choć brzegi otwartej jamy brzusznej również zostały obgryzione – a znacznie mniejsze kostki płodu spotkały się z jeszcze większym zainteresowaniem – wydarzyło się to raczej później. Na podstawie pustych powłoczek po poczwarkach mogłem stwierdzić, że larwy Calliphoridae pracowały tu na pełnych obrotach, więc obwiniałbym raczej muchy niż szczury.
Jednak muchy złożyłyby jaja na brzuchu tylko w przypadku, gdyby ziała w nim otwarta rana. Nie musiałaby być szczególnie duża: nawet małe zacięcie czy otarcie wystarczyłoby tym żarłocznym owadom za zaproszenie. Nic jednak nie wskazywało na żaden wcześniejszy uraz, nie znaleziono bandaża czy choćby plastra ani na ciele, ani w fałdach otulającej je płachty. Niczego takiego nie było też w miejscu, gdzie zwłoki leżały wcześniej.
Rozwiązanie tej zagadki mogło jednak poczekać do czasu przeniesienia ciała do kostnicy. Przysunąłem bliżej jeden z reflektorów i zająłem się żałosną kupką drobniutkich kości.
Pracując, słyszałem dobiegające z piętra niżej odgłosy głośnego walenia młotem w dobudowaną ścianę. Nie dałem się jednak rozproszyć. Z kruchym szkielecikiem musiałem się obchodzić jak z najdelikatniejszym jajkiem. Niektórych fragmentów brakowało, zostały porwane przez padlinożerców. Pozostałe kostki odłączyły się od siebie nawzajem i leżały rozrzucone nieporządnie, poruszone zapewne podczas przenoszenia zmumifikowanego ciała matki, a także przez gryzonie. Zacząłem wyjmować je ostrożnie, jedną po drugiej, i pakować do małych torebek, starając się w miarę możliwości rozdzielać lewe kości od prawych. Miniaturowe rozmiary szkieletu czyniły całą