Zapach śmierci. Simon Beckett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zapach śmierci - Simon Beckett страница 19
Nawet jeśli zaskoczył ją mój widok, to nie dała tego po sobie poznać.
– Kim pan jest?
Dźwignąłem się na nogi.
– Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć.
– Nic takiego nie powiedziałam. – Małe oczka taksowały mnie podejrzliwie znad ziemistych policzków. Kiwnęła podbródkiem w stronę drzew za moimi plecami. – Pewnie jesteś pan od tych tam, co?
– Od jakich tam?
– Od policjantów. W sprawie tych trupów, co było o nich w wiadomościach. – Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów. – Nie wyglądasz mi pan na policjanta.
– Bo nim nie jestem.
– To co pan tu robisz?
– Już sobie idę – powiedziałem zrezygnowany.
I tak zresztą powinienem już wracać. Zabrałem butelkę z wodą i resztki kanapki, ale kobieta wcale nie skończyła.
– Jak nie z policji, to skąd? Na ćpuna też pan nie wyglądasz. A zresztą nawet jeśli, to szkoda czasu. Nikt nie sprzedaje.
– W porządku, ja nie zamierzam nic kupować. – Wzbudziła jednak moje zainteresowanie. – A skąd pani wie, że nikt nie sprzedaje?
Ward wspominała, że w opuszczonym szpitalu handlowano narkotykami, a całkiem prawdopodobne, że przynajmniej jedna z ofiar mogła być albo narkomanem, albo dilerem. Jeśli ta kobieta coś widziała, mogłaby zostać świadkiem.
Parsknęła pogardliwie.
– A jak mieliby sprzedawać, skoro wszędzie się tu kręci policja? Jest ich tu jak mrówków.
– Ale zanim przyjechała policja. Dużo się tu sprzedawało?
– Panie, otwórz pan oczy. Porządnym ludziom strach wychodzić na ulicę. – Nagle na jej twarzy odmalował się wyraz oburzenia. – A czemu pan pytasz?
– Tak tylko…
– Myślisz, że ja też jestem z tej hołoty?
– Nie, ja…
– Parszywe bydlaki! Wszystkich się ich powinno powiesić! Rozwalają życie przyzwoitym ludziom, ale nikogo to nie obchodzi!
Uznałem, że lepiej zmienić taktykę.
– Nie miałem pojęcia, że takie miejsce w ogóle jest w Londynie. Mieszka pani w pobliżu?
– Niedaleko. – Rozejrzała się dookoła i zacmokała z irytacją na widok pustych butelek w trawie. Otworzyła worek na śmieci, schyliła się, podniosła szkło i z obrzydzeniem wrzuciła do worka. – Sam pan zobacz. Brudasy pieprzone, zostawiają po sobie straszny syf.
– Dlatego tu pani przychodzi? – zapytałem. Wreszcie zrozumiałem, po co jej był ten worek.
– A co, to nielegalne? Ktoś to musi sprzątać. – W zamyśleniu poruszała szczęką, jakby coś przeżuwała, a w jej oczach malowała się już nieukrywana wrogość. – Jak na kogoś, kto nie jest policjantem, cholernie dużo pytań pan zadajesz.
Uniosłem ręce w geście kapitulacji.
– Nie chciałem się wtrącać.
Łypnęła spode łba i ostatni raz omiotła mnie spojrzeniem, poprawiając chwyt na prawie pustym worku na śmieci.
– Odwal się pan.
Z tymi słowy odwróciła się na pięcie i odeszła w las. No to mi powiedziała, pomyślałem, patrząc za przysadzistą postacią człapiącą między drzewami. Potem, upewniwszy się, że nie zostawiłem po sobie żadnych śmieci, wróciłem do szpitala.
Po powrocie okazało się, że Ward nadal się nie pojawiła. Włożyłem czysty kombinezon, rękawice i ochraniacze na buty, naciągnąłem kaptur i maskę. Tak ubrany ponownie wkroczyłem w ciemne wnętrze szpitala.
Poczułem się tak, jakbym spadł w przepaść. Nawet wspinając się po schodach, miałem wrażenie, że znajduję się pod ziemią, daleko od świeżego powietrza i światła słonecznego. U szczytu zatrzymałem się na chwilę, patrząc w rozciągający się przede mną pozbawiony okien korytarz. Zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Na całej długości ustawiono pod ścianami reflektory, których sznur niknął w oddali, przypominając pas startowy dla nocnego samolotu. Wzdrygnąłem się bezwiednie i ruszyłem przed siebie.
Po odgłosach stukania domyśliłem się, że nie udało się jeszcze zburzyć ściany. Kiedy zbliżyłem się do celu, w świetle reflektora zobaczyłem zawieszony w powietrzu opar cementowego pyłu. W sali chmura była jeszcze gęstsza. Dwaj potężnie zbudowani funkcjonariusze walili w ścianę ciężkimi młotami i dłutami. Ich cienie szamotały się w jasnym świetle reflektorów, kiedy wyłupywali zaprawę otaczającą każdy pustak z osobna i wydłubywali je jeden po drugim, tworząc nierówną dziurę. Chroniąca przed pyłem foliowa płachta powieszona po drugiej stronie powiewała z każdym uderzeniem narzędzi jak brudna zasłona prysznicowa.
W sali zebrało się wielu ubranych na biało policjantów i techników kryminalistycznych, niemal nie do odróżnienia w tych kombinezonach z kapturami i w maskach. Udało mi się wypatrzyć wśród nich Whelana, ale na mój widok się odwrócił. Najwidoczniej nie miał nastroju na rozmowy. Nie tylko on. W powietrzu wisiało niemal namacalne, pełne wyczekiwania napięcie, gęste jak pył z burzonej ściany.
Na korytarzu zrobiło się jakieś zamieszanie.
– Z drogi śledzie, przepraszam, uwaga, idę, dziękuję…
Rozpoznałem ten głos, jeszcze zanim zobaczyłem jego właścicielkę. Był cichy, ale mocny, z chrypą pasującą do nałogowego palacza. Zupełnie nieadekwatnie, należał bowiem do zagorzałej przeciwniczki tytoniu. Policjanci i technicy stojący w drzwiach pośpiesznie usunęli się na bok, żeby przepuścić kobietę, która wpadła z impetem do środka. Choć w porównaniu z rozstępującymi się funkcjonariuszami wydawała się maciupeńka, to nie zwolniła ani nawet nie zaszczyciła ich spojrzeniem, uznając za oczywiste, że zrobią jej miejsce. Zatrzymała się przy mnie i odstawiła staroświecki skórzany kuferek lekarski, który prawie dorównywał jej rozmiarem. Nad maską zakrywającą usta pojawiły się zmarszczki od uśmiechu.
– Cześć, David. Kopę lat.
Rzeczywiście. Riya Parekh była jednym z pierwszych patologów, z którymi miałem okazję pracować. Już wtedy była jedną z najbardziej doświadczonych w tej dziedzinie, a jako znacznie starsza ode mnie znajdowała się na szczycie drabiny kariery, kiedy ja dopiero zaczynałem. Od tamtej pory minęło wiele lat, wolałem nawet nie liczyć.
Wiele się przez ten czas zmieniło.
Łącznie