Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл страница 13

Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл

Скачать книгу

już wytrzymała.

      Gdyby byli na tyle sprytni, aby pod drzwi podsadzić beczkę z prochem, byłbym stracony. Było to moim jedynym ratunkiem, gdyż teraz znajdowałem się u celu.

      Znalazłem się nareszcie tutaj po tylu przebytych niebezpieczeństwach, któremi tylko nie wielu mężczyzn pochwalić się może. Starałem się pochwycić ręką lont, którego drugi koniec sięgał do magazynu prochu.

      Na kurytarzu ryczeli wszyscy, jak lwy i kolbami muszkietów walili we drzwi.

      Nie zważałem na ich hałas i krzyki, lecz szukałem usilnie owego lontu, o którym mówił Hubert. Bezwarunkowo musiał znajdować się przy ścianie, prowadzącej do magazynu. Czołgałem się na brzuchu, rękach i nogach, ale nie mogłem znaleźć ani śladu. Dwie kule przeszyły mur i spłaszczyły się na ścianie.

      Hałas wzmagał się ciągle.

      Spostrzegłem w kącie jakąś szarą kupkę, skoczyłem do niej z okrzykiem radości, a przekonałem się, iż był to tylko zmieciony kurz.

      Pobiegłem w stronę drzwi, gdzie mnie żadna kula trafić nie mogła – a latały po celi, jak muchy – i nie troszczyłem się wcale o huk strzałów, lecz starałem się wynaleźć, gdzie ten przeklęty lont się kryje.

      Aby go te mniszki nie odkryły, musiał go Hubert ukryć starannie.

      Wzrok mój padł na statuę św. Józefa, stojącą w rogu. U stóp piedestału znajdował się wieniec z jakichś liści, wśród których paliła się lampka. Rzuciłem się na to i odsunąłem liście.

      Tak jest, tu znajdował się mały, czarny sznurek, prowadzący dalej przez mały otwór w ścianie. Przyłożyłem do niego ogień i położyłem się na ziemi.

      W chwilę potem rozległ się straszliwy huk. Mury zaczęły drżeć i chwiać się dokoła mnie, sufit nade mną pękł, a z krzykiem przerażonych żołnierzy hiszpańskich zmieszał się okrzyk triumfu naszych szturmujących grenadjerów. Słyszałem to, jak we śnie – w bardzo pięknym śnie, a potem nie słyszałem już nic więcej…

      Gdy przyszedłem znowu do przytomności, trzymało mnie pod ramiona dwóch żołnierzy francuskich, a we łbie huczało mi, jak w młynie. Zerwałem się i spojrzałem dokoła siebie.

      Tynk z sufitu zleciał, połamane sprzęty leżały dokoła, ale dziury nie było żadnej. Mury starego klasztoru były istotnie tak silne, iż prócz kilku nieznacznych szpar, nie wyrządził im żadnej poważnej szkody ten wybuch magazynu prochowego.

      Mimo tego wybuch ten wywołał wśród obrońców taki popłoch, że atakujący mogli się dostać przez okna i otworzyć bramy prawie bez oporu.

      Gdy wybiegłem do sieni, znalazłem ją przepełnioną żołnierzami francuskimi, a natknąłem się właśnie na marszałka Lannes, gdy wchodził ze swoim sztabem.

      Stanął i zaczął się uważnie przysłuchiwać memu opowiadaniu.

      – Wspaniale, rotmistrzu, wspaniale! – zawołał. – O takim czynie należy natychmiast zawiadomić cesarza.

      – Chciałbym dodać, ekscelencjo – zauważyłem – iż doprowadziłem tylko rozpoczęte dzieło do końca. Obmyślił je i przygotował Hubert, a przypłacił to życiem.

      – Nie zapomnimy o jego zasługach – odparł marszałek. – Zresztą minęło już wpół do piątej, a pan, panie rotmistrzu, musisz być po tylu przygodach bardzo głodny. Ja i mój sztab jemy śniadanie w mieście. Zapewniam pana, iż będzie pan dla nas bardzo mile widzianym gościem.

      – Z wdzięcznością przyjmuję zaproszenie, ekscelencjo – odpowiedziałem. – Ale mam jeszcze przedtem do załatwienia małe spotkanie, które mnie od tego powstrzymuje.

      Wyłupił na mnie oczy.

      – O tej godzinie?

      – Tak jest, panie generale – odparłem. Moi towarzysze broni, których wczoraj miałem przyjemność poznać, wzięliby mi za złe, gdybym się wpierw z nimi nie widział.

      – W takim razie do widzenia – rzekł marszałek i poszedł dalej.

      Wybiegłem przez bardzo uszkodzoną bramę klasztorną.

      Gdy przybyłem do mej izby bez dachu, w której przebrano mnie za mnicha, zrzuciłem habit, wsadziłem na głowę czako i przypasałem szablę, którą tam pozostawiłem.

      Zostawszy szczęśliwie zpowrotem huzarem, udałem się na oznaczone miejsce. Z wzburzenia kręciło mi się jeszcze wszystko w głowie, byłem niesłychanie zmęczony po tylu przygodach ubiegłej nocy.

      Cała ta wędrówka o szarym świcie, palące się ognie w obozie, ich gryzący dym i szmer budzącego się ze snu żołnierza wydawały mi się niby snem.

      Wśród huku trąb i warczenia bębnów zbiera się piechota, gdyż wybuch i okrzyki wojenne dały im znać, co się stało.

      Maszerowałem spokojnie dalej, aż wreszcie dotarłem do małego lasku drzew korkowych, znajdującego się poza stajniami kawalerji.

      Tam dostrzegłem moich towarzyszów broni w jednej grupie, a każdy miał przy lewym boku pałasz. Spojrzeli na mnie zdziwieni, gdy się do nich zbliżałem. Być może iż z tą poczernioną prochem twarzą i zakrwawionemi rękami wydałem się im innym Gerardem, nie tym młodzieńczym rotmistrzem z którego poprzedniego wieczoru tak się naśmiewali.

      – Dzień dobry panom! – zawołałem. – Niesłychanie mi przykro, iż musieliście panowie czekać na mnie, ale nie mogłem rozporządzać moim czasem.

      Nie odpowiedzieli nic, ale spojrzeli na mnie badawczo. Widzę ich jeszcze dzisiaj przed sobą, stojących w szeregu, wielkich i małych, grubych i chudych. Olivier z swym potężnym wąsem, wąskie, żywe oblicze Pelletana, młodego Oudina, ożywionego radością, iż pierwszy raz w życiu będzie miał pojedynek, Mortiera z przeciętem pałaszem czołem. Odłożyłem na bok czako i wyciągnąłem pałasz.

      – Panowie – rzekłem – wybaczycie, ale marszałek Lannes zaprosił mnie na śniadanie, a nie mogę pozwoli na to, aby czekał na mnie.

      – Co pan przez to rozumie? – zapytał major.

      – Proszę mnie uwolnić z mego przyrzeczenia, iż każdemu z panów poświęcę pięć minut czasu i pozwolić na to, abym was wszystkich razem zaatakował.

      Czekałem, co na to odpowiedzą.

      Ich odpowiedź była prawdziwie piękna i prawdziwie francuska. W jednej chwili dwanaście pałaszów wyleciało z pochew i sprezentowało przede mną.

      Stali przede mną wszyscy, nieruchomi, obcas przy obcasie, a każdy trzymał przed sobą pałasz, jak świecę.

      Cofnąłem się na krok. Spojrzałem po wszystkich, a każdemu śmiało w oczy. Tym oczom przez chwilę nawet wierzyć nie mogłem. Ci sami ludzie, którzy przed kilku godzinami drwili sobie ze mnie, ci sami ludzie składali mi teraz hołd!

      Wyjaśniło się dla mnie wszystko.

      Poznałem, że im zaimponowałem, a oni chcieli zatrzeć plamę, którą

Скачать книгу