Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл страница 14

Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл

Скачать книгу

się moich pleców… ze wszystkich stron uśmiechały się do mnie radością tchnące twarze…

      Taki był mój pierwszy występ w huzarach Conflansa…

      Jak brygadier upolował lisa

      Wśród potężnego wojska francuskiego znajdował się tylko jeden oficer, do którego Anglicy pod Wellingtonem czuli głęboką, trwałą i niepokonaną nienawiść. Wśród Francuzów znajdowali się coprawda szelmy, gwałciciele, gracze, awanturnicy i hołota. Tym wszystkim mogli byli przebaczyć wszystko, gdyż tych gatunków ludzi posiadali także dość w swych szeregach.

      Ale jeden oficer z oddziału Masseny popełnił zbrodnię niesłychaną, niewypowiedzianą, wstrętną. Rozprawiano o niej tylko wtedy, gdy jakaś butelczyna jedna i druga rozwiązała języki, a przekleństwa sypały się wtedy, jak z rogu obfitości. Wiadomość o tem przedostała się do Anglji, a lordowie, nie mający zresztą pojęcia o szczegółach wojny, czerwienieli, jak raki, z wściekłości, słysząc o tem, wznosili swe piegowate, zaciśnięte pięście ku niebu i klęli, na czem świat stoi.

      I któż inny mógł być tym zbrodniarzem, jak nie nasz przyjaciel Stefan Gerard, rotmistrz huzarów Conflansa, ten dzielny jeździec z rozwianym pióropuszem, ulubieniec pań i duma sześciu brygad lekkiej kawalerji!?

      Najszczególniejszem było to, iż człowiek takim rycerskim owiany duchem, dopuścił się tak haniebnego czynu, za który znienawidzono go w całej Anglji, a najlepszem z tego wszystkiego jest, iż sam nie wiedział o tem, że dopuścił się tak ciężkiej zbrodni wobec tych wyspiarzy. Na zbrodnię jego nie można było znaleźć określenia. Umarł w podeszłym wieku, a pomimo wielkiego zaufania do siebie samego, które zdobiło lub szpeciło jego charakter, nie przeczuwał, iż tyle tysięcy Anglików byłoby go powiesiło własnemi rękami na pierwszej lepszej suchej gałęzi.

      Przeciwnie, przygodę tę zaliczał do szeregu tych, o których tak chętnie opowiadał w kawiarni w kółku swych znajomych, śmiejąc się przytem nie pomiernie, zwłaszcza, gdy na stole stanęła butelczyna dobrego wina. Oczy mu błyszczały, jak gwiazdy dwie, gdy opowiadał o tych wielkich, minionych czasach, gdy Francja pod Napoleonem jak anioł zemsty porwała się do lotu, wspaniała i straszna zarazem, a cały ląd stały skłonił się przed nią.

      – Moi panowie – opowiada sam rotmistrz. – Było to pod koniec r. 1810. Ja, Massena i inni parliśmy Wellingtona coraz więcej wstecz i spodziewaliśmy się, że wraz z jego armją zapchamy go w nurty hiszpańskiej rzeki Tajo.

      Gdy znajdowaliśmy się w odległości dwudziestu pięciu mil od Lizbony, spostrzegliśmy, iż rachunek cokolwiek się nie zgadzał. Co ten szelma Anglik zrobił?

      Pod miejscowością Torres-Vedras narzucił szańce i fortyfikacje, tak, że nawet my nie mogliśmy się przez nie przedostać. Narzucono je wpoprzek przez cały półwysep, a zapędziliśmy się tak daleko, że nie mogliśmy się odważyć na odwrót. Dowiedzieliśmy się także, iż walka z tymi ludźmi, to nie była walka z dziećmi.

      Co nam pozostawało? Ot, położyć się przed temi wałami i blokować je.

      Trwało to przez pół roku, a połączone było, z takiemi wielkiemi utrapieniami i niebezpieczeństwami, iż Massena sam potem mówił o sobie, iż na jego ciele niema ani jednego włosa, któryby w tym czasie nie posiwiał.

      Co do mnie – nie wiele troszczyłem się o nasze położenie, więcej obchodziły mnie konie, które istotnie potrzebowały odpoczynku i zielonej paszy. Zresztą piliśmy krajowe wino i zabijaliśmy czas, jak się zdarzyło.

      W Santarem miałem dziewczynę… ale nie mówmy o tem lepiej. Przyzwoity człowiek ma zawsze to przyzwyczajenie, iż nigdy nic nie powie, choć coprawda może zaznaczyć, iż mógłby powiedzieć bardzo wiele.

      Pewnego więc dnia, panowie, kazał mi Massena przyjść do siebie. Znalazłem go w namiocie zatopionego nad jakąś mapą. Spojrzał na mnie w milczeniu właściwym sobie przenikliwym wzrokiem, a po wyrazie jego twarzy poznałem, iż chodzi tu o bardzo poważną rzecz. Był bardzo zdenerwowany i w złym humorze, moje wejście jednak widocznie uspokoiło go i dodało mu odwagi. Zawsze to lepiej, gdy się ma dokoła siebie odważnych ludzi.

      – Pułkowniku Stefanie Gerard – zaczął nareszcie – słyszałem o panu, iż jesteś dzielnym, odważnym, przedsiębiorczym, a w niektórych razach nawet zuchwałym oficerem.

      Nie było nigdy moim zwyczajem przytwierdzać takim pochwałom, choć byłoby głupiem zaprzeczać im. Zadzwoniłem tylko ostrogami i zasalutowałem.

      – Jesteś pan także doskonałym jeźdźcem.

      I temu nie przeczyłem.

      – I najlepszym szermierzem w sześciu brygadach lekkiej kawalerji.

      Massena był z tego znany, iż posiadał zawsze najlepsze wiadomości.

      – No – rzekł – skoro pan tylko okiem rzucisz na tę mapę, zrozumiesz pan bez trudności, czego od pana wymagam. To są linje oszańcowań pod Torres-Vedras. Zauważysz pan, iż rozciągają się one bardzo daleko, a jednocześnie zdasz pan sobie jasno sprawę z tego, iż tylko Anglicy umieją się w nich utrzymać. Poza temi szańcami aż do Lizbony znajduje się otwarty teren na przestrzeni pięciuset mil. Rzeczą bardzo ważną dla mnie jest dowiedzieć się, jak Wellington rozłożył swoje wojska na tym terenie, a życzę sobie, abyś mi pan o tem opowiedział.

      Słowa jego wprawiły mnie w drżenie.

      – Ekscelencjo – rzekłem – pułkownik lekkiej kawalerji nie może się wobec rycerskiego wroga poniżyć do roli szpiega.

      Roześmiał się i poklepał mnie pc ramieniu.

      – Nie byłbyś pan huzarem – rzekł – ot same pędziwiatry! Skoro mnie pan wysłuchasz do końca, przekonasz się pan, iż nie prosiłem pana wcale o usługi szpiegowskie. Cóż pan powiesz na tego konia?

      Wyprowadził mnie do wyjścia z namiotu, przed którym jeden z szaserów przeprowadzał wspaniałego konia. Był to bułanek, niezbyt wielki, o krótkiej głowie i doskonale wygiętej szyi, takiej, jaką się spotyka tylko u czystej krwi arabów. Piersi i biodra były silne, a nogi przytem tak delikatne, że prawdziwą radością było patrzeć tylko na tego rumaka.

      Na ładnego konia i na ładną kobietę nie mogę jeszcze dziś patrzeć bez wzruszenia, a mam już dzisiaj lat siedmdziesiąt. Możecie sobie panowie wyobrazić, co to było w roku 1810.

      – To jest „Woltyżer“ – rzekł Massena – najszybszy koń w całej armji. Życzę sobie, abyś pan wyruszył jeszcze tej nocy, objechał skrzydło nieprzyjacielskie, przez straże tylne, powrócił obok drugiego skrzydła i przywiózł mi wiadomość o stanowiskach nieprzyjaciela. Będziesz pan miał na sobie uniform, w danym razie więc, gdyby pana schwytano, nie będziesz pan rozstrzelany, jako szpieg. Prawdopodobnem jednak jest, iż przejedziesz pan spokojnie przez wszystkie pikiety, gdyż są bardzo rozstawione. Gdy pan je minie, wtedy po dniu możesz się pan przedrzeć przez wszystko, a gdy pan będziesz unikał bitych dróg, możesz się przewinąć, jak piskorz. Jeżeli do jutra wieczorem nie będę miał o panu żadnych wiadomości, będę przypuszczał, iż pana wzięto do niewoli i zaproponuję Anglikom, aby mi pana wydali za ich pułkownika Petrie.

      Serce zaczęło mi walić z dumy i radości, gdy wskoczyłem na grzbiet tego przepysznego rumaka i zacząłem galopować przed marszałkiem, aby mu pokazać, co umiem.

Скачать книгу