Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл страница 17

Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл

Скачать книгу

a pędziły tak zwarcie, iż wydawało mi się, że mam przed sobą poruszający się biało-bronzowy dywan.

      Za psami pędzili jeźdźcy… panowie, co za widok! Mogliście widzieć wszystkie rodzaje broni, które się znajdują przy wielkiej armji: prócz kilku ubrań myśliwskich, widziałem niebieskich i czerwonych dragonów, huzarów w czerwonych spodniach, zielonych strzelców, artylerzystów, ułanów i piechotę w jej czerwonych mundurach, gdyż oficerowie piechoty tak samo dobrze jeżdżą, jak kawalerzyści.

      Co za tłum; niektórzy mieli dobre konie, inni gorsze, ale wszyscy pędzili, jak szaleni, tak generałowie, jak niższe stopnie, napierali jeden na drugiego, kłuli konie ostrogami, a wszyscy ożywieni byli tylko myślą, aby schwytać tego głupiego lisa! Zaprawdę, szczególny to naród ci Anglicy.

      Nie wiele miałem czasu do przyglądania się tej gonitwie, lub podziwiania tych wyspiarzy, gdyż wśród tych wszystkich szalonych stworzeń mój ogier był najszaleńszy.

      Musicie panowie wziąć pod uwagę, iż był to koń myśliwski, dla którego szczekanie sfory było tem samem, czem dla mnie jest sygnał trąbki kawaleryjskiej. Koń wściekał się, stawał dęba, aż wreszcie wyrwał się i popędził, jak szalony, za sforą. Kląłem, ściągałem cugle, rwałem, ale byłem bezsilny. Ten angielski generał jeździł na nim tylko na zwykłej trenzli, a zwierz miał taki twardy pysk, jak żelazo. Nie można go było powstrzymać. Tak samo nie odciągnąłby nikt grenadjera od pełnej butelki wina.

      Przestałem się wreszcie męczyć, umocniłem się na siodle i czekałem najgorszej rzeczy, która mnie spotkać mogła.

      Co za szczególne stworzenie! Jeszcze nigdy nie miałem takiego konia pod sobą. Pędził coraz szybciej i szybciej, wyciągnięty jak chart, a wiatr siekł mnie po twarzy i świstał dokoła uszu.

      Miałem na sobie tylko bluzkę ciemną, bez żadnych prawie odznak – a byłem na tyle ostrożny, iż usunąłem wielki pióropusz z mego czaka. W ten sposób nie można się było spodziewać, że mój ubiór zwróci na siebie uwagę tego różnobarwnego tłumu, albo że ci ludzie, myślący tylko o upolowaniu lisa, będą się o mnie zbytnio troszczyli. Myśl, iż oficer francuski pędzi wśród nich, była przecież zanadto niedorzeczna, aby mogła powstać w ich głowach. Musiałem się śmiać, gdy tak pędziłem obok nich, gdyż mimo całego niebezpieczeństwa położenie miało w sobie coś komicznego.

      Powiedziałem już przedtem, panowie, iż jeźdźcy posiadali bardzo nierówne konie, to też po kilku milach, zamiast, jak pułk jazdy, tworzyć zwartą całość, rozsypali się na wielkiej przestrzeni: lepsi byli na przodzie przy psach, inni gorsi, wlekli się za nimi.

      Nie byłem z pewnością lichym jeźdźcem, a miałem najlepszego konia, możecie więc panowie wyobrazić sobie, że nie trwało długo, a znalazłem się w pierwszych szeregach.

      A gdy tak spostrzegłem pędzące psy i za nimi myśliwych w czerwonych frakach, stała się najdziwniejsza w świecie rzecz, gdyż ja, Stefan Gerard, oszalałem także na dobre! W jednej chwili ogarnął mnie ten szał myśliwski, pragnienie odznaczenia się, nienawiść do lisa. Przeklęte zwierzę, czyż nam będzie urągało? Ten stary złodziej! Czekaj, wybiła twoja ostatnia godzina.

      Ach, panowie, to wspaniałe uczucie, to uczucie myśliwskie, to pragnienie stratowania lisa kopytami końskiemi. Znam angielskie polowanie na lisa. Byłem na niem także w Bristolu, ale o tem opowiem panom innym razem. A powiadam panom, że ten sport to dziwna rzecz – w równym stopniu zajmujący jak szalony.

      Im dalej szło, tem prędzej galopował mój ogier. Myśl o odkryciu mnie wywietrzała mi zupełnie z głowy. We łbie huczało mi, co się zowie, krew gorąca odezwała się w żyłach – miałem tylko jedno pragnienie: utrącić tego przeklętego lisa.

      Przeleciałem obok jednego z jeźdźców – takiego samego huzara, jak i ja. Miałem przed sobą tylko dwóch jeszcze: jakiegoś pana w czarnem ubraniu i owego niebieskiego artylerzystę, którego widziałem w gospodzie.

      Przegoniłem i tych dwóch. Gdy znalazłem się na czele, jechałem razem z małym dzikim zaprawdę dojeżdżaczem, przed nami były tylko jeszcze psy i mały brunatny punkt – lis w szalonej ucieczce.

      Widok tego lisa wprawił mnie we wściekłość.

      – Mam cię nareszcie, ty rozbójniku – wrzasnąłem i zacząłem zachęcać dojeżdżacza.

      Skinąłem mu na znak, iż może się zdać na mnie.

      Teraz między zdobyczą a psami znajdowałem się tylko ja. Te psy były w tej chwili większą przeszkodą, niż pomocą w schwytaniu zwierzyny, gdyż naprawdę nie było można wiedzieć, jak się obok nich przedostać.

      Dojeżdżacz widział te same trudności co i ja, gdyż jechał ciągle za psami i nie mógł się zbliżyć do lisa. Był to szybki jeździec, ale niedość odważny.

      Co do mnie, wyobraziłem sobie, iż byłoby to hańbą dla huzarów Conflansa, gdybym takiej trudności pokonać nie mógł. Czyżby Stefan Gerard dał się powstrzymać sforze psów? To byłoby głupie. Wydałem okrzyk i dałem koniowi ostrogi.

      – Trzymaj się pan! – Trzymaj się pan! – wrzeszczał dojeżdżacz.

      Obawiał się o mnie, poczciwy stary sługa, ale uspokoiłem go przez danie znaku i uśmiech. Psy rozbiegły się przede mną. Jednego lub więcej może pokaleczyłem, ale czy nie postąpilibyście tak samo, panowie? Jajo musi być rozbite, aby z niego można było zrobić omlet.

      Słyszałem tylko, jak strzelec składał mi życzenia. Jeszcze jeden skok i wszystkie psy znalazły się za mną. Tylko lis biegł jeszcze przede mną.

      Ach, jakąż radość i jaką dumę odczuwało wtedy serce moje, panowie! Świadomość, iż pobiłem Anglików w ich najrodzeńszym sporcie! Było ich trzystu, którzy nastawali na życie zwierzaka, a jednak to ja miałem mu zadać cios śmiertelny.

      Pomyślałem o moich towarzyszach z lekkiej kawalerji. Przyniosłem im zaszczyt wszystkim i każdemu zosobna.

      Z każdą chwilą zbliżałem się do lisa, nastawała chwila czynu. Wyciągnąłem pałasz z pochwy. Wywinąłem nim w powietrzu, a Anglicy za mną wznosili na moją cześć okrzyki.

      Teraz dopiero przekonałem się, jak trudne są te polowania na lisy, gdyż można ciąć, ale przeciąć tylko powietrze zamiast lisa. Jest mały i sprytnie unika ciosów. Przy każdym ciosie słyszałem zachęcające mnie okrzyki, które dodawały mi tylko bodźca do dalszych wysiłków.

      Wreszcie nadeszła chwila najwyższego triumfu. W chwili, gdy lis się odwrócił, ciąłem go tak silnie ztyłu, jak swego czasu adjutanta cara rosyjskiego. Rozleciał się na dwie połowy – głowa w jedną stronę, a ogon w drugą. Obejrzałem się i podniosłem skrwawiony pałasz w górę. Przez chwilę stałem u szczytu. Wspaniale.

      Jakże chętnie byłbym poczekał, aby przyjąć życzenia tych wspaniałomyślnych przeciwników. Widziałem ich z pięćdziesięciu, a wszyscy powiewali chustkami i wydawali okrzyki, zapału pełne.

      To nie taka flegmatyczna rasa ci Anglicy, jak powszechnie mówią. Dzielny czyn na wojnie lub w jakimś sporcie zawsze rozpali ich serca.

      Stary strzelec znajdował się najbliżej mnie, a widziałem na własne oczy, jak bardzo był zachwycony sceną, która się co dopiero rozegrała. Był jak piorunem rażony, usta

Скачать книгу