Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл страница 4
W takich chwilach moja naturalna odwaga i zuchwałość przychodzą mi zawsze w pomoc. Mundur mój był coprawda trochę poszarpany, ale we wzroku moim i w mojej postawie było coś, po czem sędziowie natychmiast poznali, że nie mają do czynienia ze zwykłym śmiertelnikiem.
Nie podniosła się na mnie żadna ręka, aby mnie aresztować. Zatrzymałem się przed jakimś strasznym staruchem, po którego długiej, siwej brodzie i pełnem majestatu zachowaniu się poznałem, iż ze względu na swój wiek i postawę jest tu najzacniejszym.
– Panie – rzekłem do niego – może mi pan da wyjaśnienie, dlaczego przywieziono mnie tutaj skrępowanego? Jestem honorowym żołnierzem, tak samo, jak i pan zapewne jesteś człowiekiem honoru, dlatego też wzywam pana, abyś nas natychmiast obydwóch uwolnił.
Po tem przemówieniu nastąpiło głębokie milczenie.
Nieprzyjemna to rzecz, panowie, gdy się widzi przed sobą dwanaście zamaskowanych twarzy, a z poza tych masek wygląda dwa razy tyle mściwych włoskich oczu.
Ale stałem przed nimi, jak przystało na prawdziwego żołnierza, a myślałem tylko o tem, jaki zaszczyt przyniosę moim huzarom przez moje zachowanie. Nie sądzę, aby ktoś w tak trudnych okolicznościach mógł się zachowywać lepiej i z większą godnością. Bez strachu spoglądałem mordercom jednemu po drugim prosto w same ślepia i czekałem na odpowiedź.
Wreszcie stary przerwał milczenie i zapytał:
– Kto jest ten człowiek?
– Nazwisko jego brzmi Gerard – odpowiedział klucznik.
– Pułkownik Gerard – dodałem. – Nie chcę, abyście mieli jakąkolwiek wątpliwość co do mojej osoby. Jestem Stefan Gerard, ten sam pułkownik Gerard, którego w sprawozdaniach z pola bitwy wymieniono zaszczytnie pięć razy i który otrzymał szablę honorową. Jestem adjutantem generała Sucheta i żądam razem z moim towarzyszem broni, tutaj obecnym, natychmiastowego uwolnienia.
Nastała taka sama straszna cisza, jak przedtem, a tych samych dwanaście par ócz skierowało się na mnie.
I znowu odezwał się stary:
– Jeszcze nie przyszła na niego kolej. W naszym spisie znajdują się przed nim jeszcze dwa nazwiska.
Niech zaczeka, dopóki na niego kolej nie przyjdzie. Zaprowadźcie go nadół do drewnianej celi.
– A jeżeli nam się będzie opierał, ekscelencjo?
– W takim razie wpakujcie w niego swoje sztylety. Trybunał was uwolni. Precz z nim, dopóki się nie załatwimy z tym tutaj!
Przystąpili do mnie. Przez chwilę zastanawiałem się nad oporem. Ale ktoby to poświadczył? Ktoby o tem doniósł? Los mój mogłem tylko odwlec, ale przeniosłem już tyle, iż nauczyłem się mieć nadzieję i ufać mej szczęśliwej gwieździe.
Pozwoliłem się schwytać tym łotrom, którzy mnie wyprowadzili. Gondoljer ze sztyletem szedł obok mnie. Widziałem po jego dzikim wzroku, że z wielkiem zadowoleniem byłby ten sztylet utopił w mojem sercu, gdyby tylko po temu nadarzyła się sposobność.
Dziwne to są gmachy, panowie, te pałace weneckie: domy, twierdze i więzienia, a wszystko w jednym budynku.
Przeprowadzono mnie przez kurytarz i jakieś kamienne, strome schody wdół, aż wreszcie dotarliśmy znowu do jakiegoś małego kurytarza, gdzie znajdowało się troje drzwi. Wepchnięto mnie przez jedne z nich, poczem zatrzaśnięto zamek. Przez wąski otwór we drzwiach wpadło światło z kurytarza.
Oczami i rękami zacząłem badać moje pomieszczenie. Po tem, co usłyszałem, wydawało mi się, iż nie będę czekał długo, lecz prędko stanę znów przed trybunałem; ale nie jestem przecież człowiekiem, który opuszcza lada jakąś sposobność.
Podłoga mego więzienia była tak wilgotna, a ściany na kilka stóp wgórę tak mokre, że nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż cela ta znajdowała się pod powierzchnią wody. Mały otwór tuż przy suficie był jedynym, przez który przedostawało się światło i powietrze. Widziałem przez tę lukę, że spogląda na mnie jakaś gwiazda, a to mnie napawało otuchą i nadzieją.
Nie byłem nigdy człowiekiem bardzo religijnym, aczkolwiek zawsze szanowałem tych, którzy nimi byli, ale przypominam sobie, że tej nocy owa gwiazda wydała mi się jakiemś wszechwidzącem okiem, które na mnie spogląda, i posiadałem to samo uczucie, które owłada młodym, trwożliwym rekrutem, gdy widzi i czuje na sobie spokojny i pewny wzrok swego pułkownika.
Trzy ściany mej celi były z kamienia, ale czwarta drewniana, a mogłem zauważyć, iż ustawiono ją dopiero niedawno. Była to najwidoczniej tylko przegroda, aby większą celę podzielić na dwie mniejsze. W starych murach kamiennych, w małym otworze okienka i silnych drzwiach nie mogłem naturalnie pokładać żadnej nadziei. W grę mogła wchodzić tylko owa drewniana ściana.
Ale zdrowy rozsądek powiadał mi, że gdybym się przez nią przedostał – a to nie wydawało mi się zbyt trudnem – znalazłbym się w drugiej tak samo zabezpieczonej celi, jak ta, w której się właśnie znajdowałem.
W każdym razie uważałem za stosowne robić coś, aby przynajmniej nie siedzieć bezczynnie i czekać. Całą moją siłę i energję wytężyłem na ową drewnianą ścianę.
Dwie deski były jakoś źle spojone i tak lekko przybite, że można je było z pewnością bardzo łatwo odjąć. Zacząłem szukać jakiegoś przyrządu i znalazłem go w postaci nogi od łóżka, które stało w kącie. Wdusiłem więc tę nogę między obie deski i miałem je właśnie odłamać, gdy usłyszałem jakieś szybkie kroki. Przestałem i zacząłem nadsłuchiwać. Pragnę, abym mógł zapomnieć o tem, co usłyszałem. Widziałem wiele bitew i sam zabiłem więcej ludzi, niżbym się chciał do tego przyznać, ale to chodziło o uczciwą walkę i było to zresztą moim obowiązkiem żołnierza. Ale co innego jest, gdy się słyszy, iż kogoś mordują w takiej jaskini łotrów.
Ciągnęli kogoś przez kurytarz, kogoś, który się broni i w przejściu chwyta się moich drzwi. Widocznie zapakowali go do trzeciej celi, najwięcej oddalonej od mojej.
– Pomocy! Pomocy! Gerard! Pułkowniku Gerard!
Był to mój biedny kapitan piechoty, którego mordowano.
– Mordercy! Mordercy! – ryknąłem i zacząłem dziko walić we drzwi, ale jeszcze raz tylko usłyszałem jego głos, a potem wszystko ucichło.
Po chwili usłyszałem jakiś plusk i doszedłem do przekonania, że mojego biednego kapitana już żadne ludzkie oko oglądać nie będzie. Poszedł tą samą drogą, którą poszło przed nim tylu innych tej zimy w Wenecji; ani jeden z nich nie mógł się stawić do apelu w pułku.
Siepacze powrócili i sądziłem, że teraz kolej przyjdzie na mnie. Zamiast tego otworzyli drzwi przyległej celi i wyciągnęli z niej kogoś. Słyszałem, jak udali się po schodach na górę.
Zabrałem się natychmiast do pracy. Po kilku chwilach rozluźniłem kilka desek na tyle, że mogłem je przesuwać do woli. Gdy przelazłem przez otwór, spostrzegłem, iż była to druga połowa celi. Jak przypuszczałem, nie posiadałem żadnych widoków ucieczki, gdyż dalej