Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл страница 5
– Chodź, Francuziku – odezwał się do mnie, trzymając w włochatej ręce zakrwawiony sztylet. Widziałem w jego wściekłym wzroku, iż czyha tylko na sposobność, aby mi go wepchnąć w serce.
Opór był tu daremny. Poszedłem za nim, nie mówiąc ani słowa.
Poprowadzono mnie znowu po schodach na górę i znowu do tej samej sali, w której ów krwawy sąd odbywał swoje posiedzenia.
Gdy wszedłem, sędziowie dziwnie jakoś nie zwracali na mnie uwagi, ale ich spojrzenia skierowały się na jednego z nich. Był to wysmukły młodzieniec o ciemnej cerze; stał przed nimi i coś im tłumaczył. Drżał ze wzruszenia i składał błagalnie ręce.
– Nie możecie! Nie wolno wam! – wołał. – Proszę trybunał o cofnięcie swej uchwały!
– Stań na boku, bracie – rzekł stary, który przewodniczył. – Rzecz jest postanowiona, a teraz mamy sądzić następną.
– Na miłość Boga, bądźcie litościwi! – zawołał młodzieniec.
– Byliśmy już litościwi – odparł stary. – Śmierć byłaby najłagodniejszą karą za takie przestępstwo. Bądź odważny i pozwól sprawiedliwości dążyć swoją drogą.
Z boleścią padł młodzieniec na krzesło.
Nie miałem jednak czasu zastanowić się nad przyczyną żałości młodzieńca, gdyż jedenastu jego kolegów zwróciło już na mnie swe surowe oczy. Wybiła moja ostatnia godzina.
– Pan jesteś pułkownikiem Gerardem? – dał się słyszeć straszny głos starego.
– Ja nim jestem!
– Adjutant rozbójnika, który się nazywa generałem Suchet, który znowu zastępuje tego arcyrozbójnika Bonapartego?
Już miałem mu powiedzieć, że jest arcyłotrem i arcykłamcą, ale, panowie, są w życiu człowieka chwile, w których się trzeba bronić, i są takie, w których siedzieć trzeba cicho, jak mysz pod miotłą.
Odpowiedziałem więc tylko:
– Jestem honorowym żołnierzem, słuchałem dawanych mi rozkazów i spełniałem swoje obowiązki.
Staremu uderzyła krew do głowy, a ślepia zaświeciły mu się, jak dwa węgle.
– Złodziejami jesteście i mordercami, jeden w drugiego! – zawołał. – Czego tutaj chcecie?! Jesteście Francuzami. Dlaczego nie pozostaliście we Francji? Czy prosiliśmy was może, abyście przybyli do Wenecji? Jakiem prawem znajdujecie się tutaj? Gdzie są nasze obrazy? Gdzie są konie z św. Marka? Kim jesteście, wy, którzy kradniecie skarby, zebrane przez naszych przodków w ciągu tylu stuleci? Byliśmy potężnem miastem już wówczas, gdy Francja była pustynią. Wy, zapita, hałaśliwa, brutalna hołoto żołnierska, zniszczyliście dzieła naszych świętych i bohaterów! Co pan masz na to do powiedzenia?
Panowie, strasznem naprawdę zjawiskiem był ten stary. Broda mu się najeżyła z wściekłości, a wyrzucał z siebie krótkie zdania, jak pies, który czuje przed sobą groźnego wroga.
Chciałem mu powiedzieć, iż jego obrazy są doskonale przechowane w Paryżu i krzywda im się nie dzieje, że jego konie nie są warte, aby robić o nie tyle hałasu, że może jeszcze widzieć bohaterów – o świętych nie chciałem już wspominać – nie mówiąc już o jego sławnych przodkach, ale… na co byłoby się to przydało?
Rozmawiać z nim o tem wszystkiem, znaczyłoby tyle, co kretowi opowiadać o życiu nad ziemią. Wzruszyłem więc tylko ramionami i nie odpowiedziałem nic.
– Więzień nie usprawiedliwia się wcale – rzekł jeden z zamaskowanych sędziów.
– Czy zanim wyrok zostanie wydany, prosi kto o głos? – zapytał stary i rozejrzał się dokoła.
– Jedno tylko chciałem zauważyć, ekscelencjo – odezwał się ktoś. – Niestety, będę musiał otworzyć na nowo ranę jednego z naszych braci, ale proszę uwzględnić, iż w wypadku z tym oficerem kara dla przykładu i to surowa powinna być w całej swej bezwzględności zastosowana.
– Myślałem już o tem – odparł stary. – Bracie, jeżeli cię trybunał w czem dotknął, to z drugiej strony da ci daleko idące zadośćuczynienie.
Młody człowiek, który w czasie mego wejścia do sali przedstawiał coś swoim kolegom, zerwał się z miejsca.
– Nie mogę tego znieść – zawołał. – Wasza ekscelencja musi mi wybaczyć. Sąd może się odbyć i bez mojej obecności. Jestem chory, tracę zmysły!
Wymachiwał rękami w powietrzu, a potem wypadł z sali.
– Niech idzie! Niech idzie! – rzekł prezydent. – To rzeczywiście więcej, niż można wymagać od człowieka z krwi i kości, aby pozostał pod tym dachem. Jest to jednak wierny Wenecjanin, a gdy pierwszy ból uśmierzy, przekona się, że istotnie inaczej być nie mogło.
W czasie tego zajścia zapomniano o mnie, a aczkolwiek, panowie, nie lubię, aby na mnie nie zwracano uwagi, byłbym wołał wtedy, aby zupełnie o mnie zapomnieli. Ale zaraz spojrzał na mnie stary prezydent, jak tygrys na swój łup.
– Zapłacisz pan nam za wszystko, inaczej być nie może – zaczął. – Pan, zawleczony tutaj awanturnik i cudzoziemiec, ośmieliłeś się podnieść oczy z miłością na wnuczkę doży Wenecji, a wnuczka ta była już zaręczona ze spadkobiercą sławnego imienia Loredanich. Kto się taką cieszy łaską, musi za to odpowiednio odpokutować.
– Kara nie może być wyższa od tej łaski – odparłem.
– Pomówimy z sobą gdy pan odbędzie część swojej kary. Może wtedy będziesz pan mówił mniej wyniośle – rzekł. – Matteo, odprowadź tego więźnia do drewnianej celi. Dzisiaj jest poniedziałek. Nie dostanie ani jeść, ani pić, a w środę przywiedziesz go przed nas. Postanowimy wtedy, jaką śmiercią ma umrzeć.
Nie był to arcyprzyjemny horoskop, panowie, a jednak była to zwłoka łaski. Za wszystko można być wdzięcznym, gdy zbrodniarz wstrzymuje swój zbrodniczy cios. Wywleczono mnie z sali i po schodach nadół zpowrotem do celi. Drzwi zamknięto i pozostałem sam z mojemi myślami.
Pierwszą moją czynnością było porozumienie się z moim sąsiadem. Zaczekałem, dopóki nie umilkną kroki, potem odsunąłem ostrożnie dwie deski i zajrzałem do wnętrza. Światło było bardzo skąpe, tak słabe, iż mogłem zaledwie dostrzec jakąś skuloną w kącie postać i usłyszeć cichy szept głosu, który tak gorąco się modlił, jak tylko może się modlić ktoś w godzinie śmierci. Deski musiały zaskrzypieć, gdyż usłyszałem lekki okrzyk.
– Odwagi, przyjacielu, odwagi! – zawołałem. – Jeszcze nie wszystko stracone! Tylko nie upadać na duchu. Stefan Gerard jeszcze żyje!
– Stefan! – zabrzmiał głos kobiecy.
Głos