Gwiazdy Oriona. Aleksander Sowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa страница 10

Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa

Скачать книгу

Mówiliście, że macie jej tożsamość. – Grzesik patrzy w oczy Dobrowolskiego.

      – Bo miała dowód osobisty. Dwa razy mam powtarzać?

      – W żadnym razie! Możecie mi za to, kurwa jego mać, powiedzieć, do ciężkiej cholery – Grzesik nadal świdruje Dobrowolskiego spojrzeniem – co tu odpierdalacie? Co to, kurwa, ma być? Mówisz mi, że masz jej tożsamość? Pojebało cię, baranie jeden? Na jakiej podstawie to ustaliłeś?

      Obaj technicy, dochodzeniowiec i kryminalny, otwierają usta i zawieszają wzrok na Grzesiku. Dobrowolski w mgnieniu oka czerwienieje na twarzy. Sytuacja robi się nieprzyjemna.

      – Ostatni raz pana ostrzegam, komisarzu...

      – Przecież w tym dowodzie nie ma zdjęcia! – ryczy Grzesik. – Durniu jeden!

      – Dosyć! Proszę się liczyć ze słowami!

      Grzesik podnosi dłoń, ignorując ostrzeżenie. Pozostali w milczeniu czekają na rozwój wypadków.

      – Kurwa mać! – piekli się gliniarz z Katowic. – Wszystkie ślady w pizdu zadeptane! A ty mi jeszcze o tożsamości pierdolisz! Amatorszczyznę tu odpierdalacie!

      – Nie będę tego słuchał!

      – Będziesz! I zrobisz, co powiem. Cały teren ma być przeszukany. Gówno mnie obchodzi jak. Ma być zrobione i koniec. Piędź po piędzi, każde źdźbło ma być sprawdzone.

      – To ja tu wydaję rozkazy.

      – Nie, Dobrowolski, nie ty. Od tej chwili to ja je wydaję.

      – Z czyjego polecenia?

      – A z mojego, kurwa, a co?

      – Nic mi o tym nie wiadomo. – Dobrowolski wsuwa ręce w kieszenie. – Nie mam tego na papierze.

      – Nie musisz mieć. Sprawa jest niecierpiąca zwłoki, a fuszerkę tu odpierdalasz! Więc biorę ten twój syf na siebie, żebyś większego burdelu nie zrobił! I ratuję ci dupę.

      Dobrowolski nie odpowiada. Mruży oczy, patrząc zza wąskich jak brzytwa szparek. Widać, że wszystko się w nim gotuje.

      – Podlegacie mi – ciągnie Grzesik – od tej chwili. Ty też, Dobrowolski.

      – Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Rudzielec krzyżuje ręce.

      – Ściągnij tu psiarka. Przynajmniej jednego, najlepiej trzech. Psy mają być tropiące.

      – Nie podlegam panu – powtarza spokojnie miejscowy. – Nie jest pan moim przełożonym. Nie będę wykonywał pana poleceń. I to jest mój teren. To są moi ludzie, nie pana. Też nie wykonają pańskich poleceń.

      – Jesteś pewien?

      – Wyraziłem się jasno.

      – Jesteś w błędzie.

      – Nie jesteśmy kolegami, komisarzu – odpowiada Dobrowolski. – Informuję, że złożę na pana raport! Poważnie narusza pan etykę zawodową policjanta.

      – Zastanów się, jakiego durnia z siebie robisz.

      – Coś powiedział?

      – Jest rok dziewięćdziesiąty pierwszy. Szósty lutego. Uherek widziałem w listopadzie – mówi Grzesik i dodaje ciszej: – Martwą. Wisiała w nieczynnej hucie w Dąbrowie. A ty mi do jej rodziców patrol wysyłasz, durniu jeden?

      Naczelnik Wydziału Kryminalnego powiatówki z Sosnowca otwiera usta z wrażenia i blednie. Przez kilka sekund stoi jak słup soli, po czym mruga oczami, odwraca się i biegnie do samochodu.

      Grzesik spogląda na ciało, kręci głową i wciąga mroźne powietrze do płuc.

      – Przynajmniej dowód się znalazł – mruczy, splunąwszy na trzciny.

      Wiatr się nasila, cienie na śniegu stają się coraz krótsze. Mroźne powietrze pachnie węglem i palonym koksem.

      12

      Emil biegnie równym tempem. W wilgotnym powietrzu czuć zapach dymu. Szeregowemu nie przeszkadza zapadający zmrok, mokre liście i to, że ścieżka wzdłuż ogrodzenia warszawskich Oddziałów Prewencji Policji to nie najlepsze miejsce do kształtowania tężyzny fizycznej. Pozwala jednak, by umysł odpoczywał. Wreszcie wchodzi na piętro swojej kompanii.

      – Ej, ty! Ty jesteś Stompor? Odpowiadaj, jak się pyta służba dyżurna.

      Emil obrzuca wzrokiem policjanta. Uznaje, że szermierka słowna nic nie da. Właściwsze byłoby przylanie w mordę, ale to pociągnie za sobą kłopoty.

      – A co?

      – Gówno! Najebało ci prądu w kitę? Nie umiesz się odezwać, jak się pyta policjant starszy falą, sierściuchu zajebany?!

      Emil ryzykuje i robi krok w przód. Wie, że w miejscu, w którym się znalazł, krzyk zastępuje rozsądek, a przekleństwa kulturę.

      – Zapierdalaj do dowódcy! I migiem, bo nie wygląda na zakochanego w tobie.

      Nagle zjawia się szczupła, wysuszona postać i zaczyna się przyglądać. Emil stoi w przemoczonych resortowych trampkach, w jasnej bluzie, na której niczym żabot odznacza się plama od potu.

      – Biegałeś?

      – Melduję, że tak.

      – Swetr masz przepocony. Doprowadź się do porządku. I zamelduj u mnie – mówi Kostecki, odwraca się i znika.

      W jego głosie nie ma cienia pogardy, jaką zwykł obdarzać podwładnych. Emil spogląda na dyżurnego. Ten wzrusza ramionami i pochyla się nad książką przebiegu służby.

      Emil nabiera powietrza i rusza. Ciekawe, do czego tym razem przyczepi się ten skurwiel – myśli, ruszając długim, zbyt słabo oświetlonym i ponurym korytarzem.

      – I grzeczniej proszę – rzuca za siebie. – Bo to się może źle skończyć.

      – Co?

      – Gówno! Mówi się proszę.

      Miejsca w rodzaju tego, w jakim się znalazł, nawet w różnych miastach czy województwach wyglądają podobnie. Są jednakowo ponure, choćby nie wiadomo jak starano się je ożywić kolorem. I zawsze wypełnia je smród. W każdym z tych miejsc jest on inny, wyjątkowy i niepowtarzalny. A wspólnym mianownikiem jest głupota.

      13

      Słońce już zaszło i dziesiąty dzień października 1991 roku dobiegał końca. Brudne, zadymione miasto okryła spotęgowana przez mżawkę ciemność, z rzadka rozpraszana przytłumionym światłem. Wilgoć spływająca na krzywe chodniki czyniła w takie wieczory zapylone powietrze

Скачать книгу