Gwiazdy Oriona. Aleksander Sowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa страница 7
Stompor wypuścił powietrze. Wpatrzony w szare koce, prześcieradła, materace, ubrania, książki, buty, szczoteczki do zębów, mydła i pasty do butów na podłodze zastanawiał się, co tu robi. I jak to możliwe, że taki analfabeta jak Kostecki jest jego przełożonym.
7
Nawet w osłoniętej od wiatru hali policjant czuje chłód. Zapala, chroniąc płomień dłonią. Stawia kołnierz prochowca i wpatruje się w zamordowaną. Ofiara wisi w świetle akumulatorowych lamp, z rozpostartymi ramionami, dwa i pół metra nad podłogą. Jej obwiązane drutem nadgarstki są zaczepione łańcuchami o szynę przy suficie.
– Ukrzyżowana – mówi lekarz. – Tyle że bez gwoździ.
– Jak ją zabił?
– Łeb jej rozwalił – odpowiada technik.
Lekarz kiwa głową. Nagie, zakrwawione ciało niezbyt przypomina Grzesikowi zabójstwo z Bytomia. Miejsce zbrodni też było inne.
– Czym?
– Nic nie znaleźliśmy. Pewnie czymś ciężkim. Sekcja da pewność.
Grzesik przygląda się ruchom mężczyzn w kombinezonach. Wyczytuje z ich twarzy zrezygnowanie.
– Nic?
– A co mamy mieć? – Technik wznosi oczy ku niebu. – Tylko kurz, pył, rozbite szkło i gruz – mówi, machając ręką.
– Może sperma, ślina, palce? Żadnych śladów nie zostawił?
– Nic nie ma. Żadnych śladów, a co dopiero palców. W każdym razie nic nie znaleźliśmy. Pewnie w rękawiczkach na robotę chodzi.
– Tak myślicie?
– Ja nie jestem od myślenia – wzdycha stary technik. – Ja wiem. Grzebię w gównie dwadzieścia pięć lat, niejedno już widziałem.
– To znaczy?
– Nic nie mamy oprócz trupa. Jakieś jebane odludzie. Dziewczyna niczego sobie, cała rozpierdolona. Wisi na drutach, jakbyśmy w Watykanie byli, a nie w Dąbrowie. Podłoże twarde, trudne, ani butów, ani odcisków nie ma, ani innych śladów. To nie amator.
– A kto?
– Od tego to wy jesteście. Ja mówię, że daremna nasza robota. Niczego tu nie znajdziemy.
– Zawsze można coś znaleźć.
– Chyba że na ciele coś będzie – wtrąca młodszy specjalista. – Może pod ultrafioletem albo laserem coś zobaczymy.
– Uhm, jak chuj – kpi starszy technik, chowając pędzelek od argentoratu do walizki. – Mikołaja na święta. Tak się nie zabija przez przypadek. Jej tego nie zrobił wariat, co głos usłyszał. Tacy zostawiają ślady. Tu wszystko jest przemyślane, przygotowane, staranne.
– A mikroślady?
– Wieje tu, kurwa, jak w Kieleckiem. Wszystko wywiało. Może to przypadek, że temu, co ją tak urządził – technik wskazuje pędzelkiem ciało – natura pomogła, a może i nie.
– A ciało?
– Zimna – wtrąca lekarz. – Jeszcze jej nie ruszaliśmy. Na proroka czekamy.
Grzesik staje za kołyszącym się przy akompaniamencie metalicznie pobrzękujących łańcuchów ciałem. Wiatr hula pomiędzy wybitymi oknami mocniej niż na dworze.
– Czym jej to zrobił? – pyta Grzesik. – Jak pan myśli, doktorze?
– Od tego jest sekcja.
– Wiem, że sekcja. Ale widać, że to rana tłuczona. Czym to zrobił? Tak na pierwszy rzut oka, nieoficjalnie?
Lekarz spogląda na Grzesika. Patrzy mu w oczy, przenosi wzrok na ciało, po czym spogląda w twarz policjanta raz jeszcze.
– Rurką, łomem, młotkiem, prętem. Czymś długim i ciężkim.
– Więc jednak. Jak wtedy.
– Co wtedy?
– Gówno.
Zaskoczony medyk otwiera usta.
– Gówno, za przeproszeniem, panie doktorze. Coraz rzadsze i bardziej śmierdzące. – Grzesik spluwa za okno. – Na razie cisza, ale nie wierzę, żeby wytrzymała.
– Trup jak to trup. Obejrzycie go, pomierzycie, sfotografujecie. – Lekarz unosi brew. – My ją pokroimy, opiszemy, a potem się wyda rodzinie. Zapakują ją do bomboniery, ksiądz pokropi i dziewuchę zakopią. Ludzie pokiwają głowami i zapomną.
– Nie zapomną. Tylko patrzeć, jak zrobi się sraczka na całą jaśnie nam teraz panującą Rzeczpospolitą.
– Niby czemu?
– Konkretnie dlatego, że już widziałem podobną.
– Myśli pan, że to ten sam?
– Myślę, że ona tak nie skończyła po sprzeczce z rodziną.
Żaden się nie uśmiecha. Dębski, technicy, lekarz patrzą na komisarza z Katowic, a potem na ciało, kołyszące się w rytm popiskiwania stalowych ogniw. Nikt się nie odzywa. Niebo się przejaśnia, krwista purpura zaczyna ustępować bladości koloru pomarańczowego, który od strony Bytomia w kierunku Katowic przechodzi w blady kobalt mroźnego poranka.
8
W sierpniu 1989 roku SB liczyła dwadzieścia cztery tysiące funkcjonariuszy. Nadzorowali oni dziewięćdziesiąt tysięcy tajnych współpracowników. Statystycznie jeden na pięciuset obywateli był kapusiem. Przedstawiciele pewnych zawodów częściej współpracowali z SB niż inni. Dotyczyło to sprzedawców, bibliotekarzy, dziennikarzy, szatniarzy, taksówkarzy, fryzjerów albo kelnerów oraz duchownych. Wyróżniano tajnych współpracowników i rezydentów. Ci drudzy prowadzili innych tajnych współpracowników. Istnieli również rezydenci-łącznicy. Ich zadanie polegało na przekazywaniu bezpiece informacji od innych kapusiów. Na łącznika nadawał się każdy, kto kontaktował się z wieloma ludźmi. Łącznicy przekazywali zaszyfrowane informacje pomiędzy SB a kapusiami. Współpraca mogła także polegać na udostępnianiu adresu, mieszkania czy telefonu. Już jednorazowe przekazanie informacji wskazanej osobie mogło oznaczać współpracę, chociaż czasem figurant nie zdawał sobie z tego sprawy. Współpraca polegała również na udostępnieniu lokalu do obserwacji lub wykorzystania go jako skrzynki kontaktowej. Istnieli także agenci obiektowi, którzy współpracowali z SB świadomie tylko raz, w czasie jednej operacji. Osobną grupę stanowili agenci werbunkowi czy agenci celni. Pierwsi zdobywali nowe kontakty, drudzy szpiegowali współwięźniów w zakładach karnych i aresztach śledczych.