Gwiazdy Oriona. Aleksander Sowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa страница 11

Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa

Скачать книгу

Bytomiu, a byłem przejazdem w Chorzowie. – Akcent zdradzał, że nie pochodzi stąd. – Na rozkładzie stało, że dziewiątka tam jedzie, więc przeliczyłem przystanki, wsiadłem, ale coś mi się nie zgadza – wyjaśnił zakłopotany.

      – Bo to jest Ruda – odpowiedziała dziewczyna. – Bytom jest w tamtą stronę. – Wskazała ręką za tory.

      – To nie jestem w Bytomiu?

      – Ja, na Bytomiu, ale w Rudzie.

      – Nie rozumiem. To gdzie w końcu trafiłem?

      – Jest pan w Rudzie Śląskiej, ale ta dzielnica nazywa się Nowy Bytom.

      – To co teraz zrobić? – zapytał, stawiając kołnierz.

      Pogoda w dniu siedemnastych urodzin Oliwii Bieleckiej nie rozpieszczała. Było deszczowo i zimno.

      – A gdzie dokładnie pan się wybiera?

      – No – podrapał się za uchem – do Bytomia.

      – A gdzie dokładnie?

      – Mam to zapisane. – Wyjął z kieszeni pomiętą kartkę i podał dziewczynie. – Proszę spojrzeć.

      Zwróciła uwagę, że adres zanotowano starannym, pięknym pismem: Bytom-Szombierki, Adolfa Piątka 10. Spojrzała na nieznajomego. Zrobiło jej się go żal. Biedak zabłądził, a aura nie zachęcała do zwiedzania śląskich dzielnic.

      – Na Szombierki dojedzie pan sto czterdziestką szóstką. Niech pan zapyta kierowcy.

      – Wariacji można dostać.

      – Niech się pan nie przejmuje – odparła. – Wychowałam się tutej, ale sama czasem się stracę. Proszę iść ze mną. Pokażę panu, gdzie jest pana przystanek. To niedaleko.

      – O! To bardzo miło z pani strony. Dziękuję.

      – Skąd pan przyjechał?

      – Z centrali.

      Ulicę okrywała szarzyzna, mgła i mżawka, a ciężkie, mokre powietrze przesycał ów znany każdemu w tamtych stronach zapach przypominający spalone hamulce. Od Mysłowic po Zabrze i od Halemby do Piekar tamtego dnia było tak samo.

      – Nie potrafię się tutaj odnaleźć – mówił, rozglądając się ciekawie. – Wszędzie tylko magazyny, tory, latarnie, szyby. Tylko żelazo i cegły.

      – Nie dziwię się. A jeszcze likwidują tramwaje i autobusy.

      – I ta okropna pogoda.

      Odrapany tramwaj minął ich z łoskotem. Stado gawronów poderwało się na ogołocone drzewa wokół nieczynnych magazynów. Minęli familoki z czerwonej cegły na Kaufhausie.

      – To tam. – Wskazała przystanek po drugiej stronie ulicy. – Proszę wsiąść w sto czterdzieści sześć.

      – Dziękuję – odparł, schylając głowę. – Bardzo dziękuję.

      – Do widzenia – odpowiedziała, zakładając słuchawki walkmana na uszy.

      Uśmiechnęła się i odwróciła. Wiesz, mamo, wyobraziłem sobie, że... że nie ma Boga, nie ma, nie! Nie ma Boga, nie – brzmiał jej w uszach ochrypły głos Riedla. Pomyślała, że świat może być piękny nawet w taką pogodę. Ułamek sekundy później mokry od deszczu stalowy pręt uderzył ją w potylicę.

      14

      Moja pamięć jest jak jadowity robak wwiercający się w mózg. Nie umiem przed nim uciec. Wiem, że gdybym potrafił zapomnieć, łatwiej byłoby mi zdać ten egzamin, ale tamtego wieczoru poczłapałem do niej boso, wystraszony, zziębnięty i czerwony ze wstydu. Nie odezwałem się, nie musiałem. Wiedziałem, że zaraz wybuchnie, niczym pełen ropy, nabrzmiały wrzód.

      – Ty cholerny, zawszony bękarcie!

      – Przepraszam.

      – Znowu? – wrzasnęła, uderzając mnie w twarz. – Znowu to zrobiłeś!

      – Bo... bo...

      – Bo co? – Jej oczy płonęły nienawiścią. – Czemu się jąkasz, debilu?

      Opuściłem głowę, by ukryć drżącą wargę. Nie chciałem, by widziała, jak płaczę. Wstydziłem się. Byłem tylko wystraszonym dzieckiem, które zmoczyło się we śnie, jak tysiące dzieciaków w setkach domów na świecie. Nie było w tym niczego, przez co powinienem cierpieć.

      – Zdejmuj to! – huknęła. – Natychmiast!

      Spróbowałem się nie rozpłakać. Zacisnąłem zęby. Niespiesznie opuściłem spodnie od piżamy. Pamiętam, że bardzo się bałem. Nie był to strach przed laniem, wiedziałem, że go nie uniknę. W pewnym sensie przyzwyczaiłem się, biła mnie przy najmniejszej okazji. Bałem się czegoś innego. Dziś myślę, że tym czymś był jej gniew.

      – Na co czekasz, debilu?! – Uderzyła mnie raz jeszcze. – Majtki też! Chyba że jakimś cudem obejszczałeś samą piżamę, co?

      – Nie – odpowiedziałem.

      W łazience panował chłód, zacząłem drżeć. Nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu. Nienawidziłem jej tak bardzo, że nie ma w słowniku wystarczających słów, żeby to określić.

      – Wszystko – dodała spokojniej. – I tak trzeba wyprać.

      – Przepraszam – szepnąłem.

      – Co tam mruczysz?

      – Powiedziałem: przepraszam.

      Pokiwała głową, co mnie uspokoiło. Miałem nadzieję, że złość jej przeszła. I wtedy chwyciła mnie za kark, aż zabolała mnie szyja. Potem cisnęła mną o podłogę.

      – Mam gdzieś twoje przepraszam! Słyszysz?

      – Tak, babciu.

      – To wstawaj!

      – Tak, babciu!

      – Zamilcz! Nie odzywaj się! Stań prosto!

      Uniosłem głowę. Poczułem na brodzie krew z rozciętej wargi. Stara spojrzała.

      – Nienawidzę cię – warknęła, uderzając mnie ubraniami. – Nienawidzę cię, odkąd się urodziłeś, a nawet wcześniej cię nienawidziłam!

      – Nic nie zrobiłem.

      – Co tam mamroczesz?

      – Nic.

      – Nic – powtórzyła. – To zamknij się, szczylu przeklęty.

      Zostałem przeklęty. Już wtedy.

Скачать книгу