Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 4
Wróciła do namiotu. Miała wrażenie, że jej dusza roztrzaskała się na milion okruchów szkła, a kości przemieniły się w ołowiane rury. Potrzebowała wody, żywności; zapasy się skończyły. Polowanie nie wchodziło w rachubę, a strumień płynący pięć minut drogi stąd, w dole, wydawał się odległy o całe kilometry. Potrzeby ciała… czy miały jakieś znaczenie? Nic nie miało znaczenia. Położyła się na posłaniu, zamknęła oczy i wkrótce zasnęła.
Śniła o rzece. O szerokiej, mrocznej rzece, nad którą świecił księżyc. Blask padał na wodę, tworząc złotą ścieżkę. Alicia nie miała pojęcia, dokąd prowadzi ścieżka i co ją czeka po drugiej stronie. Wiedziała tylko tyle, że musi się tam znaleźć. Zrobiła pierwszy ostrożny krok po rozjarzonej powierzchni. Jej umysł wydawał się podzielony: jedna połowa, w przeciwieństwie do drugiej, nie posiadała się ze zdumienia nad tym sposobem przemieszczania się. Gdy księżyc zetknął się z przeciwnym brzegiem, zrozumiała, że dała się zwieść. Błyszcząca ścieżka znikała. Alicia przyśpieszyła do biegu, rozpaczliwie pragnąc dotrzeć na drugą stronę, zanim pochłonie ją rzeka. Ale odległość była zbyt wielka i z każdym krokiem brzeg się oddalał. Woda pluskała wokół jej kostek, kolan, talii. Alicia nie miała siły z nią walczyć. Chodź do mnie, Alicio. Chodź do mnie, chodź do mnie, chodź do mnie. Tonęła, rzeka ją zabierała, pogrążała się w ciemności…
Zbudziła się w stonowanym pomarańczowym świetle; dzień zbliżał się do końca. Leżała w bezruchu, zbierając myśli. Przywykła do tych koszmarów; ich fragmenty się zmieniały, ale nigdy nie poczucie daremności i strach. Tym razem jednak coś było inaczej. Jakiś aspekt snu wdarł się w jej życie. Miała mokrą koszulę. Spojrzała w dół i zobaczyła powiększające się plamy. W piersiach miała mleko.
Decyzja o tym, żeby zostać, nie narodziła się świadomie. Alicii po prostu brakowało woli, by ruszyć w drogę. Odzyskała siły. Podchodziły małymi krokami, aż w końcu, jak długo oczekiwani goście, przybyły wszystkie naraz. Zbudowała schronienie ze zwalonych gałęzi oraz pnączy i zadaszyła je plandeką. Lasy tętniły życiem; były tam wiewiórki i króliki, przepiórki i gołębie, a także jelenie. Niektóre zwierzęta okazywały się dla niej zbyt szybkie, ale nie wszystkie. Zastawiała pułapki i czekała albo polowała z łukiem: jeden strzał, czysta śmierć, a później surowa ciepła kolacja. Pod koniec każdego dnia, gdy światło przygasało, kąpała się w potoku. Woda była czysta i szokująco zimna. Podczas jednej z takich wypraw miała okazję zobaczyć niedźwiedzie. Usłyszała szelest – dziesięć metrów w górę strumienia coś ciężkiego poruszało się w krzakach. Po chwili na brzegu pojawiła się matka z dwójką młodych. Alicia dotychczas widziała takie stworzenia tylko na ilustracjach w książkach. Zwierzęta razem krążyły po płyciznach, poruszając błoto pyskami. Wyglądały dziwnie, jakby coś w ich anatomii było poluzowane i na wpół uformowane, jakby mięśnie były za słabo połączone ze skórą pod zmierzwionym grubym futrem. Otaczała je chmara owadów migoczących w resztkach dziennego światła. Niedźwiedzie nie spostrzegły, że je obserwuje, a jeśli nawet, uznały ją za niegodną uwagi.
Lato dobiegło końca. Jednego dnia otaczał ją świat dużych zielonych liści, zagęszczonych cieniem, a drugiego lasy wybuchły feerią kolorów. Rankiem oszroniona ściółka chrzęściła pod nogami. Chłód zimy spadł wraz z wrażeniem czystości. Na ziemi zaległa gruba warstwa śniegu. Czarne kontury drzew, drobne ślady ptaków, wybielone, wyprane z koloru niebo: wszystko zostało zredukowane do samej esencji. Jaki to miesiąc? Jaki dzień tygodnia? W miarę upływu czasu zaczęło brakować jedzenia. Alicia godzinami, nawet całymi dniami, ledwie się poruszała, oszczędzając siły. Od prawie roku nie rozmawiała z żywą duszą. W pewnym momencie uświadomiła sobie, że już nie myśli słowami, jakby stała się leśnym stworzeniem. Zastanawiała się, czy traci zmysły. Zaczęła mówić do Żołnierza, jakby był człowiekiem. „Żołnierzu, co zjemy na kolację?”, „Żołnierzu, nie sądzisz, że pora zebrać chrust na ognisko?”, „Żołnierzu, czy niebo wygląda jak śnieg?”…
Pewnej nocy zbudziła się w schronieniu i zdała sobie sprawę, że od jakiegoś czasu słyszy bijące pioruny. Wilgotny wiosenny wiatr dął zewsząd i znikąd, tarmosząc czubami drzew. Alicia z obojętnością słuchała nadciągającej szybko burzy. Nagle błyskawica rozdarła niebo, zamrażając scenę w jej oczach, i zaraz potem zabrzmiał ogłuszający trzask. Gdy lunęła ulewa i krople deszczu zaczęły uderzać jak kule, Alicia wprowadziła Żołnierza do schronienia. Koń drżał z przerażenia. Wiedziała, że musi go uspokoić, bo wystarczy jeden spanikowany ruch w maleńkiej przestrzeni, a jego masywne ciało roztrzaska ściany na kawałki. „Grzeczny konik”, mruczała, gładząc go po boku. Wolną ręką zarzuciła mu postronek na szyję. „Grzeczny, grzeczny konik. Co ty na to? Dotrzymasz dziewczynie towarzystwa w deszczową noc?” Był sztywny ze strachu, góra naprężonych mięśni, a jednak kiedy powoli pociągnęła za sznur, żeby się położył, nie stawiał oporu. Na zewnątrz zamigotała błyskawica, zadudnił grzmot. Z potężnym sapnięciem koń padł na kolana i przewrócił się na bok przy posłaniu Alicii, i tak razem spali, gdy deszcz przez całą noc zmywał zimę.
Koczowała w tym miejscu przez dwa lata. Odejście było niełatwe, bo lasy niosły jej ukojenie. Przyjęła ich rytm za własny. Kiedy jednak nastało trzecie lato, zbudziło się w niej nowe uczucie: nadszedł czas, żeby ruszyć w drogę. Żeby ukończyć to, co rozpoczęła.
Resztę lata spędziła na przygotowaniach, które obejmowały skonstruowanie broni. Wybrała się na piechotę do nadrzecznych miasteczek i trzy dni później wróciła, dźwigając pobrzękującą torbę. Rozumiała podstawy tego, na co się porywa, bo wiele razy widziała ten proces. Uznała, że szczegóły dopracuje metodą prób i błędów. Wybrała płaski głaz przy strumieniu z myślą, że posłuży za kowadło. Na skraju wody roznieciła ogień i patrzyła, jak wypala się do żaru. Sztuka polegała na utrzymaniu odpowiedniej temperatury. Gdy uznała, że jest taka jak trzeba, wyjęła z worka pierwszy zakup: długą prawie na metr sztabę stali narzędziowej, grubości sześciu milimetrów i szerokości pięciu centymetrów. Wyciągnęła też młotek, cęgi i grube skórzane rękawice. Wsunęła koniec sztaby w żar i patrzyła, jak zmienia kolor. Gdy metal się rozgrzał, przystąpiła do pracy.
Jeszcze trzy razy wyprawiała się w dół rzeki po zapasy, z lepszym lub gorszym skutkiem, ale ostateczny rezultat sprawił jej satysfakcję. Okręciła rękojeść szorstkimi włóknistymi pnączami i po raz pierwszy porządnie chwyciła gładki metal. Miecz przyjemnie ciążył jej w dłoni. Wypolerowany sztych połyskiwał w słońcu. Ale prawdziwą próbą będzie pierwsze cięcie. Podczas ostatniej wyprawy w dół rzeki skręciła na poletko melonów wielkości ludzkiej głowy, rosnących w gąszczu rozcapierzonych palczastych liści. Wybrała jeden owoc, wrzuciła do worka i zabrała do domu. Tam postawiła go na zwalonym pniu, przymierzyła się i spuściła miecz, zakreślając ostrzem pionowy łuk. Połówki melona rozstały się leniwie, jakby oszołomione, i spadły na ziemię.
Nic jej tam nie trzymało. W noc przed odejściem odwiedziła grób córki. Nie chciała tego robić w ostatniej chwili. Rozstanie powinno być czyste. Przez dwa lata niczym nie oznaczyła tego miejsca, bo nic nie wydawało się godne. Teraz jednak czuła, że nie wypada zostawiać bezimiennej mogiły. Z resztek stali wykuła krzyż, młotkiem wbiła go w ziemię i uklękła. Z ciała już nic nie zostało, może tylko kilka kości albo ich odciski. Jej córka odeszła w glebę, drzewa, skały, nawet w niebo i zwierzęta. Odeszła w niewiadome