Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 5
Zamknęła oczy, opróżniła umysł. Wiedziała, że dopiero wtedy, gdy oczyści tę przestrzeń, napłynie głos. Nadciągnął z tego samego miejsca, z którego pochodzą sny, jak wiatr dmący z głębi jaskini, szepczący jej do ucha.
Alicio, nie jesteś sama. Znam twój smutek, ponieważ jest moim smutkiem. Czekam na ciebie. Przyjdź do mnie. Wróć do domu.
Piętami trąciła boki Żołnierza.
2
Dzień się kończył, gdy Peter wracał do domu. Ponad nim bezkresne niebo Utah pękało, otwierając się w długich szczelinach koloru na tle ciemniejącego błękitu. Wczesnojesienny wieczór: noce zimne, a dni jeszcze przyjemne. Szedł wzdłuż pomrukującej rzeki z wędką na ramieniu, z psem hasającym u boku. Miał w torbie dwa tłuste pstrągi, owinięte w złote liście.
Gdy zbliżył się do zagrody, usłyszał muzykę. Ściągnął ubłocone buty i wraz z torbą zostawił na ganku. Wszedł do domu. Amy siedziała przy starym pianinie, plecami do drzwi. Podszedł i stanął za nią. Była tak głęboko skupiona, że go nie zauważyła. Słuchał, stojąc bez ruchu, ledwie oddychając. Amy lekko się kołysała w takt muzyki. Jej palce zwinnie pomykały po klawiaturze, nie tyle grając tony, ile je wywołując. Melodia była dźwiękowym ucieleśnieniem czystych emocji. Wyrażała głęboki smutek, ale przepojony taką czułością, że wcale nie wydawała się smutna. Sprawiła, że Peter pomyślał o czasie, który zawsze odpływa w przeszłość, stając się wspomnieniem.
– Wróciłeś.
Nawet nie zauważył, że skończyła grać. Położył ręce na jej ramionach, a ona przesunęła się na ławeczce i odchyliła głowę.
– Chodź tu – powiedziała.
Pochylił się, żeby mogła go pocałować. Jej oszałamiające piękno było dla niego nowym odkryciem za każdym razem, gdy na nią spoglądał. Ruchem głowy wskazał klawiaturę.
– Wciąż nie wiem, jak ty to robisz.
– Podobało ci się? – Uśmiechała się. – Ćwiczyłam cały dzień.
Odparł, że tak, bardzo mu się podobało. Wyznał, że ta melodia nasunęła mu wiele myśli. Trudno było ująć to w słowa.
– Jak rzeka? Długo cię nie było.
– Tak? – Dzień, jak wiele innych, minął w mgiełce zadowolenia. – O tej porze roku jest tak pięknie, że chyba straciłem poczucie czasu. – Pocałował ją w czubek głowy. Włosy miała świeżo umyte, pachnące ziołami, których używała do zmiękczenia ługu. – Graj. Przygotuję kolację.
Wyszedł przez kuchnię na podwórze. Barwy ogrodu przygasły, niebawem ogród uśnie pod śniegiem, resztki jego przepychu rozpoczną zimowanie. Pies gdzieś się wałęsał. Zataczał szerokie kręgi wokół domu, ale Peter się o niego nie martwił, bo zawsze przed zmierzchem znajdował drogę powrotną. Napompował wody do miski, ściągnął koszulę, ochlapał wodą twarz i pierś, po czym wytarł się do sucha. Rykoszetujące od wzgórz ostatnie promienie słońca sprawiały, że na ziemi kładły się długie cienie. Była to pora dnia, którą lubił najbardziej – wrażenie, że wszystko się stapia, że wszystko trwa w stanie zawieszenia. Gdy ciemność się pogłębiała, patrzył na pojawiające się gwiazdy: jedna, druga, następna. Pora była taka jak melodia Amy: połączone wspomnienia i tęsknota, szczęście i smutek, początek i koniec.
Rozpalił ognisko, umył oprawione ryby, umieścił delikatnie białe mięso w rondlu i dodał trochę smalcu. Amy wyszła z domu i siedzieli razem, patrząc na dochodzącą potrawę. W kuchni przy świeczce zjedli pstrąga, pokrojone w plastry pomidory, ziemniaki pieczone w ognisku, a później jabłko na spółkę. Napalili w kominku w bawialni i siedzieli na kanapie, okryci kocem, z psem jak zwykle wylegującym się u ich stóp. W milczeniu patrzyli w płomienie. Nie odczuwali potrzeby wymiany słów, bo powiedzieli już sobie wszystko, co mieli do powiedzenia; wszystkim się podzielili i wszystko o sobie wiedzieli. Po jakimś czasie Amy wstała i wyciągnęła rękę.
– Chodź ze mną do łóżka.
Zabrali świeczki i weszli po schodach. W maleńkiej sypialni na poddaszu rozebrali się i skulili pod kołdrami, przytuleni dla ciepła. Pies przeciągle westchnął i legł na podłodze w nogach łóżka. Dobre stare psisko, wierne jak lew, miało tam trwać do rana, czuwając nad nimi. Peter rozkoszował się bliskością i ciepłem ich ciał, wspólnym rytmem oddechu, odczuwając nie szczęście, ale coś głębszego, bogatszego. Przez całe życie chciał być znany tylko przez jedną osobę. Na tym polega miłość, uznał. Na wzajemnym poznaniu.
– Peter? Co jest?
Minął jakiś czas. Jego umysł, unoszący się w bezwymiarowej przestrzeni pomiędzy snem i jawą, zawędrował do starych wspomnień.
– Myślałem o Theo i Maus. O tamtej nocy w stodole, o ataku. – Przepłynęła jakaś myśl, tuż poza zasięgiem. – Mój brat nigdy się nie dowiedział, co zabiło wirola.
Amy milczała przez chwilę.
– To ty, Peter. Ty ich ocaliłeś. Mówiłam ci… nie pamiętasz?
Rzeczywiście mówiła? A jeśli tak, to co przez to rozumiała? Przecież był wówczas w Kolorado, wiele kilometrów i dni dalej. Jak mógłby tego dokonać?
– Wyjaśniłam ci, jak to działa. Ta zagroda jest wyjątkowa. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są jednym i tym samym. Byłeś w stodole, ponieważ musiałeś tam być.
– Ale niczego nie pamiętam.
– Dlatego, że to się jeszcze nie wydarzyło. Nie dla ciebie. Nadejdzie jednak czas, kiedy się wydarzy. Będziesz tam, żeby ich uratować. Żeby uratować Caleba.
Caleb, jego chłopiec. Nagle przytłoczył go smutek przemieszany z głęboką, pełną tęsknoty miłością. Oczy zapiekły go od łez, wzruszenie dławiło go w gardle. Tyle lat. Minęło tyle lat.
– Ale teraz jesteśmy tutaj – powiedział. – Ty i ja, w tym łóżku. To jest prawdziwe.
– Na świecie nie ma już niczego prawdziwego. – Przytuliła się do niego. – Nie martwmy się tym teraz. Wiem, że jesteś zmęczony.
Był zmęczony. Bardzo, bardzo zmęczony. Czuł lata w kościach. W jego umyśle osiadło wspomnienie, jak przeglądał się w rzece. Kiedy to było? Dzisiaj? Wczoraj? Tydzień temu, miesiąc, rok? Słońce stało wysoko, tworząc skrzące się lustro na powierzchni wody. Jego odbicie falowało w nurcie. Głębokie zmarszczki i obwisłe policzki, wory pod oczami zmąconymi przez czas, przerzedzone włosy białe jak śniegowa czapka. Patrzył na twarz starca.
– Czy…