Miasto luster. Justin Cronin

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 9

Miasto luster - Justin Cronin

Скачать книгу

ku godzinie ostatecznej próby. Nie miał pojęcia, kiedy wybije ta godzina, ale z pewnością wybije i wtedy nastanie czas dla wojowników. Dla ludzi takich jak Lucius Greer.

      Minęły trzy lata od wyzwolenia Ojczyzny. Wciąż pamiętał wydarzenia tamtej nocy, niezatarte wspomnienia wypalone w świadomości. Dzień sądu na stadionie i wielkie wejście wiroli; powstańców kierujących siłę ognia na czerwonookich, Alicię i Petera zbliżających się do sceny z dobytą bronią i strzelających raz za razem; wychudzoną Amy w łańcuchach, a potem ryk z jej gardła w chwili wyzwolenia mocy; jej przemieniające się, porzucające ludzki kształt ciało i trzask łańcuchów, gdy się uwolniła, i szybki jak błyskawica śmiały skok na potwornych wrogów; chaos i zamęt bitwy, i Amy uwięzioną pod Martínezem, Dziesiątym z Dwunastu; jasny błysk destrukcji i zaraz potem absolutną ciszę, cały świat zamrożony w bezruchu.

      Gdy następnej wiosny Lucius wrócił do Kerrville, zrozumiał, że nie może dłużej mieszkać wśród ludzi. Znaczenie tamtej nocy było dla niego jasne – został powołany do samotnego istnienia. Zbudował sobie skromną chatę nad rzeką, ale czuł zew czegoś głębszego, wzywającego go do dziczy. Luciusie, obnaż się. Odłóż swoje zobowiązania, odrzuć wszelkie dobra doczesne, żebyś mógł mnie poznać. Tylko z nożem i ubraniem na grzbiecie zapuścił się na wysuszone wzgórza i wędrował dalej, nie mając innego celu poza najgłębszą samotnością, jaką tylko mógł znaleźć – żeby jego życie odnalazło swój prawdziwy kształt. Dni bez jedzenia, krwawiące poharatane stopy, język spuchnięty z pragnienia; po tygodniach spędzonych tylko z grzechotnikami, kaktusami i palącym słońcem do towarzystwa zaczęły się halucynacje. Skupisko karnegii stało się szeregiem stojących na baczność żołnierzy, jeziora pojawiały się tam, gdzie ich nie było, linia gór przybrała formę otoczonego murami dalekiego miasta. Lucius przyjmował te widziadła bezkrytycznie, bez świadomości, że są ułudą; były prawdziwe, bo tak wierzył. Przeszłość i teraźniejszość stopiły się w jego umyśle. Czasami był Luciusem Greerem, majorem wojsk ekspedycyjnych, kiedy indziej więźniem, młodym rekrutem, a nawet chłopcem z czasów swojego dzieciństwa.

      Tygodniami wędrował w tym stanie, istota wielorakich światów. Pewnego dnia zbudził się i stwierdził, że leży w wąwozie pod unicestwiającym słońcem. Jego ciało było groteskowo wychudzone, pokaleczone i posiniaczone; miał zakrwawione palce, stracił też kilka paznokci. Co się stało? Czy sam to sobie zrobił? Niczego nie pamiętał. Zachował tylko nagłą, przytłaczającą świadomość obrazu, który ujrzał w nocy.

      Lucius miał wizję.

      Nie wiedział, gdzie jest, zdawał sobie sprawę tylko z jednego – że musi iść na północ. Po sześciu godzinach wędrówki znalazł się na drodze wiodącej do Kerrville. Oszalały z pragnienia i głodu, szedł dalej, aż tuż przed zmierzchem zobaczył tablicę z czerwonym znakiem X. Żelazna skrytka była obficie zaopatrzona w żywność, wodę, ubrania, paliwo, broń i amunicję. Był tam nawet generator. Najbardziej uradował go humvee. Umył się, oczyścił rany i spędził noc na miękkim posłaniu. O świcie zatankował pojazd, naładował akumulator i napompował opony, po czym ruszył na wschód. Rankiem drugiego dnia dotarł do Kerrville.

      Na skraju pomarańczowej strefy porzucił humvee i poszedł do miasta pieszo. Tam, w mrocznym pokoju w H-town, wśród ludzi, których nie znał i którzy z reguły się nie przedstawiali, sprzedał trzy karabinki z żelaznej skrytki, żeby kupić konia i zapasy. Zapadała noc, gdy przybył do swojej chaty, stojącej na brzegu rzeki wśród topoli i dębów dwubarwnych. Miała tylko jedną izbę z polepą zamiast podłogi, ale na jej widok w sercu wezbrała mu radość z powrotu. Jak długo go nie było? Miał wrażenie, że upłynęły lata, całe dziesięciolecia życia, chociaż minęło tylko kilka miesięcy. Czas zatoczył pełne koło. Lucius był w domu.

      Rozsiodłał konia, spętał go i wszedł do chaty. Gniazdo z puchu i gałązek na łóżku wskazywało, że coś się tu zadomowiło pod jego nieobecność, ale poza tym w skromnym wnętrzu nie zaszły inne zmiany. Zapalił latarnię i usiadł przy stole. U jego stóp leżał worek z zapasami: remington, pudełko naboi, nowe skarpety, brzytwa, zapałki, lusterko, sześć piór, trzy butelki atramentu jeżynowego i arkusze grubego włóknistego papieru. Napełnił miskę nad rzeką i wrócił do domu. Jego twarz w lusterku nie była ani bardziej, ani mniej szokująca, niż się spodziewał: zapadnięte policzki, oczy cofnięte w głąb czaszki, poparzona, pokryta bąblami skóra, zmierzwiona czupryna szaleńca. Dolną część twarzy porastała broda, w której z radością zamieszkałaby rodzina myszy. Właśnie skończył pięćdziesiąt dwa lata. Mężczyzna w lusterku spokojnie mógł mieć sześćdziesiąt pięć.

      Ha, mruknął do siebie. Jeśli znów ma zostać żołnierzem, nawet starym i w rozsypce, będzie wyglądać jak należy. Ściął kołtuny i brodę, po czym namydlił twarz i ogolił się brzytwą. Wylał mydliny za próg chaty i wrócił do stołu, gdzie leżały pióra i papier. Zamknął oczy. Obraz widziany tamtej nocy w wąwozie różnił się od halucynacji, które nie odstępowały go na krok w czasie pobytu na pustyni. Był bardziej jak wspomnienie czegoś, co przeżył. Przywoływał z pamięci szczegóły, w wyobraźni przemierzając przestrzeń. Czy mógł choćby marzyć o oddaniu czegoś równie wspaniałego ręką amatora? Ale musi spróbować.

      Lucius zaczął rysować.

▪ ▪ ▪

      Szelest w zaroślach. Lucius przysunął lunetkę do oka. Było ich cztery, buchtujące, posapujące i chrząkające: trzy lochy i odyniec, rudawobrązowy, z wielkimi, ostrymi jak brzytwa szablami. Siedemdziesiąt kilogramów dzikiej świni do wzięcia.

      Strzelił.

      Lochy pierzchły, a dzik, wstrząsany głębokim drżeniem, zrobił kilka chwiejnych kroków i przednie nogi się pod nim ugięły. Lucius obserwował go przez lunetkę. Po kolejnym drżeniu, potężniejszym niż pierwsze, zwierzę upadło na bok.

      Lucius zszedł po drabinie i zbliżył się do leżącego w trawie dzika. Przeturlał go na plandekę, powlókł do zwisającej z drzewa liny, związał zadnie nogi, założył hak i zaczął go podciągać. Gdy łeb odyńca znalazł się na wysokości jego piersi, przywiązał linę, ustawił miskę, wyjął nóż i zaczął ciąć po gardle zwierzęcia.

      Do miski chlusnęła struga krwi. Dzik miał jej prawie cztery litry. Kiedy przestała ściekać, Lucius przelał ją z misy do plastikowego pojemnika. Gdyby miał więcej czasu, oprawiłby i rozebrał dzika, po czym uwędził mięso na sprzedaż. Ale był dzień pięćdziesiąty ósmy, więc musiał ruszyć w drogę.

      Opuścił zwierzę na ziemię – przynajmniej kojoty skorzystają – i wrócił do chaty. Musiał przyznać, że wnętrze wygląda jak siedziba wariata. Nieco ponad dwa lata temu po raz pierwszy przyłożył pióro do papieru, a teraz ściany były pokryte owocami jego pracy. Rozszerzył technikę, od atramentu przechodząc do węgla, ołówków, nawet farby, która kosztowała krocie. Niektóre obrazy były lepsze niż inne – oglądając wszystkie w porządku chronologicznym, każdy mógłby prześledzić powolny, czasami frustrująco nieumiejętny proces samokształcenia artysty. Te najlepsze, w zadowalający sposób oddające wizję, Lucius obracał w głowie przez cały dzień niczym tony piosenki, od których można się uwolnić tylko wtedy, gdy się je zanuci.

      Michael był jedyną osobą, która widziała te obrazy. Lucius trzymał się z daleka od ludzi, ale Michael wytropił go przez kogoś z gangu, znajomego Lore. Pewnego wieczoru ponad rok temu, gdy Lucius wracał po zastawieniu pułapek, zobaczył na podwórku starego pick-upa

Скачать книгу