Miasto luster. Justin Cronin

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 12

Miasto luster - Justin Cronin

Скачать книгу

Zdecydowanie.

      – Wiesz, zawsze byłeś piekielnie bystry. Pamiętasz… Kiedy to było? Nie wiem, byliśmy mali. Peter chyba też tam był, i Sara. Pewnej nocy zakradliśmy się do muru, a ty wygłosiłeś tę mowę, prawdziwą mowę, przysięgam przed Bogiem, o działaniu świateł, turbin, akumulatorów i całej reszty. Wiesz, że do tamtej pory myślałam, że to wszystko działa samo z siebie? Poważnie. Boże, poczułam się takim tępakiem.

      Wzruszył ramionami zakłopotany.

      – Pewnie się popisywałem.

      – Och, nie musisz się tłumaczyć. Wtedy pomyślałam: Ten dzieciak naprawdę do czegoś dojdzie. Pewnego dnia, gdy będziemy go potrzebować, ocali nasze żałosne tyłki.

      Michael nie miał pojęcia, co powiedzieć. Nigdy nie widział nikogo, kto wyglądałby na równie zagubionego, przygniecionego przez ciężar życia.

      – O co chciałaś mnie prosić?

      – Prosić cię…?

      – Powiedziałaś, że potrzebujesz przysługi.

      Zmarszczyła brwi, jakby pytanie nie miało dla niej sensu.

      – Chyba tak, prawda?

      – Alicio, dobrze się czujesz?

      Podniosła się z krzesła. Michael miał zamiar coś dodać, chociaż nie był pewien co, gdy nagle się pochyliła, odgarnęła mu włosy i kompletnie go zaskakując, pocałowała go w czoło.

      – Uważaj na siebie, Michael. Zrobisz to dla mnie? Będą cię tutaj potrzebować.

      – Dlaczego? Wybierasz się dokądś?

      – Po prostu obiecaj.

      I oto była chwila, kiedy ją zawiódł. Trzy lata później wciąż przeżywał to na nowo, jak czkawkę w czasie. Chwila, kiedy mu powiedziała, że odchodzi na dobre, i jedyne, co mógłby zrobić, żeby ją zatrzymać, to powiedzieć: „Ktoś cię kocha, Alicio. Ja cię kocham. Ja, Michael. Kocham cię, zawsze cię kochałem i nigdy nie przestanę”. Ale słowa utknęły gdzieś między ustami i mózgiem i chwila przeminęła.

      – Dobrze.

      – W porządku – rzuciła. I odeszła.

▪ ▪ ▪

      Sztorm o poranku czterdziestego drugiego dnia na morzu. Zagubiony w myślach Michael zauważył wprawdzie narastającą wrogość morza, absolutną czerń nieba, akumulującą się furię wiatru, lecz tego nie przeanalizował. Burza runęła zbyt szybko, z rozdzierającym uszy hukiem piorunów i potężnym, ciężkim od deszczu podmuchem, który uderzył w łódź niczym gigantyczna ręka, mocno ją przechylając. Szlag by to, pomyślał Michael, gramoląc się na rufę. Ja pierdolę! Było za późno na zrefowanie żagla; mógł tylko przyjąć szkwał na dziób. Napiął grot i sterował ostro na wiatr. Woda zalewała łódź – pieniła się nad dziobem, spadała w płachtach z nieba. Pioruny zapalały powietrze. Ścisnął szot w zębach, naciągnął jak najmocniej i zawiązał na knadze.

      W porządku, uznał. Przynajmniej pozwoliłeś mi najpierw się odlać. Przekonajmy się, co dla mnie masz, sukinsynu.

      Wpłynął w sztorm.

▪ ▪ ▪

      Sześć godzin później wypłynął ze zwycięstwem śpiewającym w sercu. Burza minęła, wycinając za sobą połać błękitnego powietrza. Nie miał pojęcia, dokąd zagnał go sztorm. Zniosło go z kursu. Mógł zrobić tylko jedno: żeglować prosto na zachód i zobaczyć, gdzie wyląduje.

      Dwie godziny później na horyzoncie pojawiła się długa szara linia piasku. Podchodził do niej na fali przypływu. Wyspa Galveston – rozpoznał ją po rumowisku starego falochronu. Słońce stało wysoko, wiatr sprzyjał. Michael zastanawiał się, czy skręcić na południe do Freeport – dom, kolacja, prawdziwe łóżko i cała reszta – czy pożeglować gdzieś indziej. Wypadki poranka sprawiły, że perspektywa powrotu do domu wydała się przygnębiająco banalna; zwiastowała nieciekawe zakończenie dnia.

      Postanowił przeprowadzić rekonesans w głównym kanale portowym Houston. Tam rzuci kotwicę na noc i rankiem wyruszy do Freeport. Popatrzył na mapę. Wąski klin wody rozdzielał północny przylądek wyspy od półwyspu Bolivar; po drugiej stronie leżała zatoka Galveston, mniej więcej okrągła, o średnicy trzydziestu kilometrów, na północnym wschodzie łącząca się z głębokim estuarium obrzeżonym przez zrujnowane stocznie i zakłady chemiczne.

      Żeglując z wiatrem, wpłynął w zatokę. W przeciwieństwie do zabarwionych na brązowo grzywaczy wzdłuż wybrzeża, tu woda była niemal przejrzysta, o zielonkawym odcieniu. Michael dostrzegł nawet ryby, ciemne kształty przemykające pod powierzchnią. Gdzieniegdzie brzeg był zasłany ogromnymi hałdami gruzu, ale inne miejsca wydawały się wyszorowane do czysta.

      Popołudnie przygasało, gdy zbliżył się do ujścia rzeki. W kanale wznosił się duży, ciemny kształt. Gdy podpłynął bliżej, rozpoznał wielki statek, długi na dziesiątki metrów. Spoczywał w połowie drogi między dwoma podporami przerzuconego nad kanałem mostu wiszącego. Leżał lekko przechylony na bakburtę, dziobem w dół, z czubkami masywnych śrub widocznymi nad wodą. Osiadł na mieliźnie? Jak się tu znalazł? Prawdopodobnie w taki sam sposób jak on, przeniesiony falami przypływu przez przesmyk Bolivar. Na zardzewiałej rufie widniała nazwa statku i portu macierzystego:

BERGENSFJORDOSLO, NORWEGIA

      Michael skierował Nautilusa do bliższej podpory mostu i zobaczył na niej klamry, po których można się było wspinać. Przywiązał cumę i opuścił żagle. Zszedł pod pokład po latarnię, łom i inne narzędzia oraz dwa stumetrowe zwoje mocnej linki. Upchnął to wszystko w plecaku, wrócił na górę, głęboko odetchnął, żeby się uspokoić, i rozpoczął wspinaczkę.

      Nie przepadał za dużymi wysokościami. Z wyjątkiem wysokości niewiele innych rzeczy robiło na nim wrażenie. W rafinerii często musiał przebywać wysoko nad ziemią – kołysał się w uprzęży na wieżach, odłupując rdzę – i z czasem nabrał odwagi, przynajmniej tak to widziała załoga. Na tym skończyły się dobroczynne efekty terapii. Podczas wspinaczki stwierdził, że osadzone w betonie stalowe klamry nawet w przybliżeniu nie są takie solidne, na jakie wyglądały z dołu. Niektóre z nich ledwie się trzymały. Dotarł na szczyt z wrażeniem, że serce dławi go w gardle. Z trudem łapiąc powietrze, położył się na jezdni mostu i spojrzał w dół. Ocenił, że od pokładu statku dzieli go czterdzieści pięć, może nawet pięćdziesiąt metrów. Jezu.

      Przywiązał linę do bariery i patrzył, jak spada. Sztuka będzie polegać na używaniu stóp do kontrolowania zjazdu. Chwycił linę w ręce, odchylił się do tyłu, zacisnął zęby i oderwał stopy od krawędzi mostu.

      Przez pół sekundy był przekonany, że popełnił największy błąd w swoim życiu. Co za głupi pomysł! Spadnie na pokład jak kamień. Ale nagle stopy znalazły linę i zacisnęły się wokół niej z siłą imadła. Przekładając dłonie, opuścił się na sam dół.

      Przypuszczał, że statek był frachtowcem. Skierował się na rufę, gdzie zewnętrzne schody prowadziły na mostek. Dostępu do sterowni strzegły ciężkie drzwi z klamką, która

Скачать книгу