Miasto luster. Justin Cronin

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 10

Miasto luster - Justin Cronin

Скачать книгу

czego chce Michael, który wydał mu się trochę zmieniony, jakby zdezorientowany, odrobinę zapadnięty w siebie. Co więcej, Michael nigdy nie był cichy. Pomysły, teorie i różne projekty, czasem szalone i nie do końca przemyślane, wystrzeliwały z niego niczym kule z karabinu. Wciąż cechowała go głęboka koncentracja – człowiek mógłby pewnie ogrzać ręce na jego czaszce – ale było w nim coś mrocznego, jakby był uwięziony w klatce, jakby rozmyślał nad czymś, czego nie umiał wyrazić słowami.

      Lucius słyszał, że Michael odszedł z rafinerii, rozstał się z Lore, zbudował jakąś łódź i spędzał na niej większość czasu, żeglując samotnie po Zatoce Meksykańskiej. Nie powiedział, czego szuka na pustym oceanie, a Lucius nie dociekał, bo niby jak sam mógłby wyjaśnić swoją pustelniczą egzystencję? Ale oczywiście wieczór spędzili razem; coraz bardziej wstawieni, raczyli się gorzałą upędzoną według specjalnej receptury nr 3 Dunka – ostatnimi czasy Lucius w zasadzie nie pił, ale doszedł do wniosku, że bimber jest dobry jako rozpuszczalnik. W pewnej chwili uznał, że składając mu wizytę, Michael naprawdę nie kierował się niczym innym jak tylko podstawowym ludzkim pragnieniem przebywania z drugą osobą. Ostatecznie obaj błąkali się po pustkowiach i może tym, na czym naprawdę Michaelowi zależało, gdy odcedziło się bzdury, było spędzenie kilku godzin w towarzystwie kogoś, kto rozumiał, przez co przechodzi. Obaj ulegli głębokiemu impulsowi izolowania się od innych akurat wtedy, kiedy wszyscy powinni tańczyć z radości, wychowywać dzieci i generalnie cieszyć się światem, w którym śmierć nie skacze z drzew i nie dopada cię po prostu dla hecy.

      Przez jakiś czas wymieniali się nowinami. Rozmawiali o pracy Sary w szpitalu, o jej długo oczekiwanej przeprowadzce z Hollisem z obozów dla uchodźców do stałego mieszkania, o awansie Lore na brygadzistę w rafinerii, o Peterze, który odszedł ze służby w siłach ekspedycyjnych, żeby zostać w domu z Calebem, o niebędącej dla nikogo niespodzianką decyzji Eustace’a, który postanowił zrobić to samo i wrócić z Niną do Iowa. Optymistyczny ton lukrował powierzchnię rozmowy, ale Lucius nie dał się zwieść. Pod powierzchnią zawsze czyhały imiona, których nie wymawiali.

      Lucius nikomu nie mówił o Amy – tylko on znał prawdę. Co do losu Alicii, nie miał niczego do zaoferowania, ani on, ani najwyraźniej nikt inny. Kobieta rozpłynęła się w wielkiej pustce Iowa. W owym czasie Lucius wcale się tym nie przejmował – swoimi niezapowiedzianymi długimi nieobecnościami i równie zaskakującymi nagłymi powrotami Alicia przypominała kometę – ale mijały dni i nikt jej nie widział. Kiedy jeszcze Michael tkwił uwięziony w łóżku z nogą w gipsie na wyciągu, Lucius widział w oczach przyjaciela świadomość, że Alicia zniknęła, płonącą niczym szukający bomby długi zapalony lont. „Nie rozumiesz – powiedział wtedy Michael, niemal lewitując nad łóżkiem z frustracji. – Tym razem jest inaczej”. Lucius nie zadał sobie trudu, żeby zaprzeczyć – bo ta kobieta nie potrzebowała absolutnie nikogo – ani nie próbował powstrzymać Michaela, gdy dwanaście godzin po zdjęciu gipsu siadł na konia i pojechał w śnieżycę, żeby jej szukać. Było to nierozsądne posunięcie, zważywszy, że minęło dużo czasu i że sam ledwie się trzymał na nogach. Ale Michael był Michaelem, a mężczyźnie nie mówi się „Nie”. Co więcej, cała sprawa miała dziwnie osobisty wydźwięk, jakby odejście Alicii było wiadomością przeznaczoną wyłącznie dla niego. Wrócił pięć dni później, na wpół zamarznięty, przejechawszy sto pięćdziesiąt kilometrów, i więcej o tym nie wspomniał ani tego dnia, ani nigdy potem. Nawet nie wymówił jej imienia.

      Wszyscy ją kochali, ale Lucius wiedział, że nikt nie zna jej serca, że jest jej pisane życie z dala od innych. Alicia roztopiła się w eterze i po trzech latach Lucius zastanawiał się nie nad jej losem, ale czy ona w ogóle istniała.

      Zdążyli wychylić po trzy szklanki i dawno minęła północ, gdy Michael wreszcie poruszył temat, który najwyraźniej nurtował go od samego początku.

      – Naprawdę myślisz, że już ich nie ma? Że nie ma wiroli?

      – Czemu pytasz?

      Michael uniósł brew.

      – No mów – rzucił.

      Lucius starannie przemyślał odpowiedź.

      – Byłeś tam, widziałeś, co się stało. Zabij Dwunastu, a zabijesz resztę. O ile się nie mylę, to była twoja koncepcja. Trochę za późno, żeby zmieniać zdanie.

      Michael bez słowa odwrócił wzrok. Czy odpowiedź go zadowoliła?

      – Powinieneś kiedyś ze mną pożeglować – odezwał się w końcu i nieco się rozchmurzył. – Naprawdę by ci się spodobało. Tam jest wielki szeroki świat. Nigdy czegoś takiego nie widziałeś.

      Lucius się uśmiechnął. Cokolwiek go gryzło, był gotów o tym rozmawiać.

      – Pomyślę – obiecał.

      – Kiedykolwiek zechcesz. – Michael wstał, przytrzymując się ręką stołu, żeby nie stracić równowagi. – Cóż, tak czy inaczej, jestem kompletnie nawalony. Jeśli to ci nie przeszkadza, chyba czas, żebym poszedł się zrzygać, a później przekimał w samochodzie.

      Lucius wskazał wąską pryczę.

      – Łóżko jest twoje, jeśli chcesz.

      – Miło z twojej strony. Może kiedy poznam cię lepiej.

      Michael chwiejnym krokiem dobrnął do drzwi. Odwrócił się i powiódł zaczerwienionymi oczami po maleńkiej izbie.

      – Niezły z ciebie artysta, majorze. Ciekawe obrazki. Kiedyś będziesz mi musiał o nich opowiedzieć.

      I to było wszystko. Gdy Lucius zbudził się rano, Michaela już nie było. Myślał, że może znowu go zobaczy, ale więcej się nie zjawił. Przypuszczał, że dostał to, czego szukał, a może uznał, że u niego tego nie znajdzie. Naprawdę myślisz, że już ich nie ma? Co powiedziałby jego przyjaciel, gdyby usłyszał prawdziwą odpowiedź na swoje pytanie?

      Lucius odłożył na bok te niepokojące myśli. Postawił bańkę z krwią dzika w cieniu chaty i zszedł nad rzekę. Woda Guadalupe zawsze była zimna, ale jeszcze zimniejsza w zakolu, gdzie powstało głębokie zagłębienie – sześć metrów do dna – zasilane przez naturalne źródło. Lucius ściągnął buty i spodnie, chwycił uprzednio przywiązaną linę, nabrał tchu i czystym łukiem skoczył z wysokiego wapiennego brzegu. Nurkował i z każdym metrem temperatura spadała. Torba z grubego płótna wisiała pod nawisem, chroniona przed nurtem. Lucius przywiązał sznur do paska, wysunął torbę spod nawisu, wypuścił powietrze z płuc i wypłynął na powierzchnię.

      Wspiął się na przeciwległy brzeg, poszedł w dół rzeki do płycizny, wrócił na drugą stronę i poczłapał ścieżką na szczyt wapiennej skarpy. Usiadł na krawędzi, chwycił linę i wciągnął torbę.

      Ubrał się i zaniósł ją do chaty. Wypakował na stół zawartość: osiem baniek, łącznie trzydzieści sześć litrów – mniej więcej tyle samo krwi, ile krąży w krwiobiegu sześciu dorosłych ludzi.

      Wiedział, że po wyjęciu z zimnej rzeki jego łup szybko się zepsuje. Związał pojemniki i zebrał zapasy – żywność i wodę na trzy dni, strzelbę i amunicję, nóż, latarnię, zwój mocnej liny – po czym wyniósł wszystko z chaty.

Скачать книгу