Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 44
Gdy zbliżał się dzień loterii, znalazłem go, żeby zapytać, jakie ma plany. Powiedziałem, że moim zdaniem możemy zapisać się do Winthrop House albo Lowell. Może Quincy, jako rezerwa. Były to nadrzeczne domy, ale mniej ekskluzywne niż inne. Rozmawialiśmy po południu w ciepły wiosenny dzień, który Lucessi najwidoczniej przespał. Siedział przy biurku, tylko w gatkach i podkoszulku, zajęty kalkulatorem; wciskał jakieś cyfry gumką na końcu ołówka. Wokół ust miał zaschniętą pastę do zębów.
– Więc co myślisz? – spytałem.
Wzruszył ramionami.
– Już się zgłosiłem.
Jego słowa nie miały sensu.
– O czym ty gadasz?
– Poprosiłem o pojedynkę w quadzie.
Nazywano ich „psychosinglami”. Dom dla nieprzystosowanych; pokoje dla ludzi, którzy nie potrafią się dogadać z sublokatorami.
– Tam jest całkiem przyjemnie, naprawdę – dodał. – Spokojniej, rozumiesz. Tak czy inaczej, sprawa zamknięta.
Osłupiałem.
– Lucessi, co jest grane? Loteria jest w przyszłym tygodniu. Myślałem, że będziemy mieszkać razem.
– Po prostu uznałem, że tego nie chcesz. Masz mnóstwo przyjaciół. Myślałem, że będziesz zadowolony.
– To ty miałeś być moim przyjacielem. – Wściekle krążyłem po pokoju. – Nie tak miało być? Nie chce mi się wierzyć, że to zrobiłeś. Spójrz na ten pokój. Spójrz na siebie. Kogo innego masz? I robisz to mnie?
Straszne słowa, których nie dało się odwołać. Twarz Lucessiego zmięła się jak kartka papieru.
– Chryste, przepraszam. Nie chciałem…
Nie pozwolił mi skończyć.
– Nie, masz rację. Naprawdę jestem żałosny. Wierz mi, to dla mnie nic nowego.
– Ne mów tak o sobie. – Miażdżył mnie ciężar winy. Usiadłem na łóżku i próbowałem go zmusić, żeby na mnie spojrzał. – Nie powinienem był tego mówić. Po prostu się wykurzyłem.
– W porządku, nie ma sprawy. – Minęła chwila; Lucessi ze zmarszczonym czołem patrzył na kalkulator. – Mówiłem ci, że zostałem adoptowany? Nawet nie jestem z nią spokrewniony. W każdym razie nie biologicznie.
Palnął to ni z gruszki, ni z pietruszki. Byłem tak zaskoczony, że dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że chodzi mu o Ariannę.
– Wszyscy zawsze myślą, że jest na odwrót – kontynuował. – Chodzi mi o to, Boże… wystarczy na nią spojrzeć. Ale nie. Rodzice wzięli mnie z jakiegoś sierocińca. Byli przekonani, że nie mogą mieć dzieci. Jedenaście miesięcy później… Zgadnij, co się stało? Na świat przyszła Panna Idealna.
Nigdy nie słyszałem równie tragicznego wyznania. Co mogłem na to powiedzieć? I dlaczego teraz mi o tym mówił?
– Ona mnie nienawidzi, wiesz. Naprawdę nienawidzi. Szkoda, że nie słyszałeś, jak mnie wyzywa.
– Jestem pewien, że to nieprawda.
Lucessi bezradnie wzruszył ramionami.
– Oni wszyscy mnie nienawidzą. Myślą, że nie wiem, ale wiem. Dobra, jestem królem kretynów. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale Arianna… Widziałeś ją, wiesz, o czym mówię. Jezu, to mnie po prostu zabija.
– Twoja siostra jest skończoną suką. Prawdopodobnie wszystkich traktuje w ten sposób. Zapomnij o niej i kropka.
– No tak. Nie o tym mówiliśmy. – Oderwał spojrzenie od kalkulatora i spojrzał mi prosto w oczy. – Naprawdę byłeś dla mnie miły, Tim, i jestem ci wdzięczny. Poważnie. Obiecasz mi, że nadal będziemy przyjaciółmi?
Zrozumiałem, co robi. To, co uważałem za zazdrość albo litowanie się nad sobą, w rzeczywistości było czymś w rodzaju wspaniałomyślności. Jak mój ojciec, Lucessi przecinał więzi ze mną, ponieważ uznał, że w ten sposób będzie mi lepiej. Najgorsze było to, że miał rację, a ja o tym wiedziałem.
– Jasne – odparłem. – Oczywiście, że będziemy.
Wyciągnął rękę.
– Przybijemy to? Żebym wiedział, że nie jesteś na mnie wściekły?
Uścisnęliśmy sobie dłonie, przy czym żaden z nas nie wierzył, że ten gest coś oznacza.
– Więc to w zasadzie wszystko?
– Chyba tak.
Był w niej oczywiście zakochany. Choć tyle sam mi wyznał, była to tylko część historii, której rozpracowanie zajęło mi długi czas – zbyt długi. Kochał i jednocześnie nienawidził, i to go zniszczyło. Powiedział mi jeszcze coś innego, w zasadzie bez mówienia: że jest w trakcie oblewania wszystkich egzaminów. Kwestia mieszkania stała się bezprzedmiotowa, ponieważ Lucessi nie wróci na uczelnię.
Tymczasem ja wciąż miałem problem ze znalezieniem sobie kwatery. Czułem się zdradzony i zły na siebie, że błędnie interpretowałem sytuację, ale też pogodzony z losem, na który najwyraźniej jakoś sobie zasłużyłem. Było tak, jakbym przegrał kosmiczną grę w gorące krzesła; muzyka ucichła, a ja stałem i nic nie można było na to poradzić. Dzwoniłem po ludziach z pytaniem, czy nie wiedzą o kimś, kto szuka trzeciego czy czwartego do pokoju, ale nic z tego. Zamiast głębiej pokopać w liście znajomych i wprawiać się w coraz większe zakłopotanie, przestałem rozpytywać. W nadrzecznych domach nie było już miejsc, ale wciąż mogłem wejść do loterii jako rezerwowy; zostanę umieszczony na liście oczekujących w każdym z trzech wybranych przeze mnie akademików i jeśli jakiś student odpadnie w ciągu lata, dadzą mi zwolnione przez niego miejsce. Zapisałem się do Lowell, Winthrop i Quincy, już nie dbając, gdzie się dostanę, i czekałem na wiadomość.
Nadszedł koniec roku akademickiego. Carmen i ja ruszyliśmy każde w swoją stronę. Jeden z profesorów zaproponował mi pracę w swoim laboratorium. Wynagrodzenie nie miało znaczenia, liczył się sam zaszczyt… i to, że będę mógł spędzić lato w Cambridge. Wynająłem pokój w Allston u pani po osiemdziesiątce, która lubiła studentów Harvardu. Pomijając niezliczone koty – nigdy nie byłem pewien, ile ich jest – i przytłaczający smród kuwet, układ był bliski ideału. Wychodziłem wcześnie i wracałem późno; zwykle jadałem w jednej