Miasto luster. Justin Cronin

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 41

Miasto luster - Justin Cronin

Скачать книгу

więcej niż ja.

      – Tak czy inaczej, powodzenia – rzucił. – Za drzwiami w lewo i do bramy. Wigglesworth będziesz miał po prawej – powiedział i odszedł.

      Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie spytałem go o imię. Miałem nadzieję, że może znów go zobaczę, chociaż na pewno nieprędko, i że kiedy się spotkamy, będę mógł powiedzieć, że sprawnie wpasowałem się w swoje nowe życie. Zanotowałem też sobie w pamięci, żeby przy pierwszej okazji kupić sobie białą koszulę i mokasyny; wtedy przynajmniej z wyglądu będę tu pasować. Kelnerka podała mi cheeseburgera i frytki, rozkosznie lśniące od tłuszczu, a obok postawiła obiecany czekoladowy shake w wysokiej eleganckiej szklance z lat pięćdziesiątych. Było to coś więcej niż posiłek; był to omen. Wezbrała we mnie taka wdzięczność, że mógłbym odmówić modlitwę, i prawie to zrobiłem.

▪ ▪ ▪

      Studenckie dni, harwardzkie dni. W ciągu pierwszych miesięcy zmieniło się samo poczucie czasu, wszystko pędziło w szaleńczym tempie. Mój kumpel z pokoju nazywał się Lucessi. Na imię miał Frank, chociaż ani ja, ani nikt, kogo znałem, nie używał jego imienia. Staliśmy się swego rodzaju przyjaciółmi, związani przez okoliczności. Spodziewałem się, że każdy na uczelni będzie jakąś wersją faceta, którego poznałem w Burger Cottage – wygadany, obdarzony inteligencją społeczną i wiedzą arystokraty o lokalnych praktykach – ale Lucessi okazał się bardziej zwyczajny: bystry, choć w pokręcony sposób. Pełen natręctw absolwent prestiżowej szkoły Bronx High School of Science, raczej nie zgarnąłby nagród w konkursie fizycznej atrakcyjności czy higieny osobistej. Miał wielkie miękkie ciało przywodzące na myśl kiepsko wypchane zwierzę, duże wilgotne dłonie, z którymi nie wiedział, co zrobić, i błądzące, szeroko otwarte oczy paranoika, za jakiego go uważałem. Jego ubiór stanowił kombinację elementów garderoby młodszego księgowego i gimnazjalisty; lubił kraciaste spodnie z wysokim stanem, ciężkie brązowe półbuty i koszulki z emblematem nowojorskich Jankesów. W ciągu pięciu minut naszej znajomości zdążył mi wyjaśnić, że zaliczył idealne 1600 punktów na maturze, ma zamiar na kierunkowe przedmioty wybrać matmę i fizykę, zna łacinę i starożytną grekę, i to nie tylko czyta w tych językach, lecz także naprawdę mówi, i że kiedyś obiegł wszystkie bazy przy piłce wybitej przez wielkiego Reggiego Jacksona. Jego towarzystwo mogłoby być dla mnie ciężarem, ale szybko dostrzegłem płynące z niego korzyści. Lucessi sprawiał, że w porównaniu z nim wydawałem się nieźle dostosowany, a także bardziej pewny siebie i atrakcyjniejszy, niż w rzeczywistości byłem; co więcej, zdobyłem kilka plusów wśród mieszkańców akademika za poświęcenie, jakbym się opiekował pierdzącym psem. Pierwszej nocy, kiedy razem się upiliśmy – tydzień po moim przybyciu do Cambridge, na jednej z niezliczonych piwnych imprez studentów pierwszego roku, na które administracja z zadowoleniem przymykała oko – rzygał tak bezradnie i długo, że przez całą noc sprawdzałem, czy aby nie umarł.

      Chciałem zostać biochemikiem i nie marnowałem czasu. Miałem ogrom zajęć i jedyną ulgę przynosił kurs historii sztuki, sprowadzający się głównie do siedzenia w ciemności i oglądania slajdów z Marią i Dzieciątkiem Jezus w różnych błogich pozach (te zajęcia, będące legendarną ucieczką dla studentów przedmiotów ścisłych, były nazywane „Ciemnością w południe”). Dostawałem wysokie stypendium, ale przywykłem do pracy i chciałem mieć kieszonkowe, więc przez dziesięć godzin w tygodniu za stawkę ciut wyższą od minimalnej odkładałem na półki książki w Widener Library i pchałem rozklekotany wózek przez labirynt regałów tak odizolowany i zawiły, że kobiety ostrzegały mnie przed samotnymi wyprawami w jego zakamarki. Myślałem, że skonam z nudów, i przez jakiś czas konałem, z czasem jednak polubiłem tę pracę: zapach starego papieru i smak kurzu; głęboka cisza, sanktuarium ciszy mąconej tylko przez poskrzypywanie kółek wózka; przyjemny szok towarzyszący wyjmowaniu książki z półki, oglądaniu fiszki i odkrywaniu, że nikt jej nie wypożyczył od 1936 roku. Antropomorficzne współczucie dla tych niedocenianych tomów często zachęcało mnie do przeczytania paru stron, żeby mogły się poczuć chciane.

      Czy byłem szczęśliwy? Kto by nie był? Miałem przyjaciół, fascynowały mnie studia. Spędzałem ciche godziny w bibliotece, gdzie do woli bujałem w obłokach. Pod koniec października straciłem cnotę z dziewczyną na jakiejś imprezie. Oboje byliśmy bardzo pijani, zupełnie się nie znaliśmy i chociaż niewiele mówiła – prawie się nie odzywaliśmy, poza zwykłą wstępną gadką i krótkimi negocjacjami w sprawie stawiającego opór zapięcia biustonosza – podejrzewałem, że ona też jest dziewicą i chce po prostu mieć ten problem z głowy, żeby przejść do innych, bardziej satysfakcjonujących spotkań. Pewnie czułem to samo. Kiedy było po wszystkim, szybko opuściłem jej pokój, jakbym uciekał z miejsca zbrodni, i w ciągu czerech lat widziałem ją tylko dwukrotnie, za każdym razem z daleka.

      Tak, byłem szczęśliwy. Ojciec miał rację: znalazłem swoje życie. Posłusznie telefonowałem co dwa tygodnie, na ich koszt, ale rodzice – i całe moje małomiasteczkowe dzieciństwo w Ohio – zaczęli płowieć w mojej pamięci jak sny w świetle dnia. Wszystkie rozmowy z nimi były takie same. Najpierw rozmawiałem z matką, bo to zwykle ona podnosiła słuchawkę – i dawała do zrozumienia, że przez dwa tygodnie czekała na mój telefon – a później z ojcem, którego jowialny ton wydawał się nienaturalny, przypominając mi o tym, co usłyszałem od niego, gdy odwoził mnie na dworzec autobusowy, i na koniec z obojgiem. Z łatwością mogłem wyobrazić sobie tę scenę: ich zbliżone twarze, pomiędzy nimi słuchawka, gdy rzucali na pożegnanie swoje „Kocham cię”, „Jesteśmy z ciebie dumni” i „Bądź grzeczny”; ojca zwartego w optycznym boju na śmierć i życie z zegarem nad kuchennym zlewem, gdy patrzył, jak jego pieniądze wyciekają w tempie trzydziestu centów na minutę. Ich głosy mnie roztkliwiały, budziły niemal litość, jakbym to ja był porzucającym, a oni porzuconymi, zawsze jednak oddychałem z ulgą po zakończeniu rozmowy, gdy szczęk odkładanej słuchawki mnie uwalniał i pozwalał wrócić do prawdziwego życia.

      Ani się obejrzałem, liście pożółkły i spadły; ich wysuszone szkielety szeleściły pod nogami, przesycając powietrze słodkim zapachem rozkładu. Tydzień przed Świętem Dziękczynienia spadł pierwszy śnieg, inaugurując moją pierwszą zimę w Nowej Anglii, wilgotną i surową. Zdawało się, że śnieg jest kolejnym chrztem w roku chrztów. Rodzice nie wspomnieli o moim przyjeździe do domu na przerwę świąteczną, a poza tym Ohio leżało za daleko – połowę czasu zmarnowałbym w autobusie – więc przyjąłem zaproszenie Lucessiego do Bronxu. Jak ostatni głupek spodziewałem się scen włoskiego życia prosto z Hollywood: ciasne mieszkanko nad pizzerią, wszyscy krzyczący i wrzeszczący jeden na drugiego, ojciec w podkoszulku mokrym od cuchnącego czosnkiem potu i wąsata matka, w podomce i kapciach, co trzydzieści sekund załamująca ręce i zawodząca Mamma mia.

      Rzeczywistość nie mogłaby bardziej się różnić. Mieszkali w dzielnicy Riverdale, która, choć administracyjnie należała do Bronxu, była zamożna i elegancka. Mieli wielki kamienny dom w stylu Tudorów, wyglądający tak, jakby został ukradziony z angielskiej wsi. Zero spaghetti i klopsików, ani śladu domowych kapliczek Madonny, żadnego dramatu z wymachiwaniem bronią; dom był nudny jak grobowiec. Świąteczną kolację podała gwatemalska gosposia w uniformie z fartuszkiem, a później wszyscy przenieśliśmy się do nazywanego „gabinetem” pokoju, żeby słuchać z radia długiej jak tasiemiec opery Pierścień Nibelunga. Lucessi powiedział mi, że jego rodzina „siedzi w gastronomii” (stąd pizzeria w mojej wyobraźni), ale w rzeczywistości ojciec pracował w banku Goldman Sachs jako dyrektor finansowy wydziału obsługującego restauracje i codziennie dojeżdżał do biura przy Wall Street wielkim jak czołg lincolnem continentalem.

Скачать книгу