Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 42
Ostatniej nocy w Riverdale zbudziłem się i stwierdziłem, że jestem głodny. Przykazano mi, że mam się czuć w ich domu jak u siebie, ale uznałem to za absolutnie niemożliwe; wiedziałem jednak, że nie zasnę, dopóki czegoś nie zjem. Wciągnąłem spodnie dresowe i zakradłem się na dół do kuchni, gdzie zastałem Ariannę przy stole. We flanelowym szlafroku, jedną wypielęgnowaną dłonią wertowała „Cosmopolitan”, a drugą wsuwała łyżką płatki do nieskazitelnie wykrojonych pełnych ust. Na blacie stały pudełko cheerios i dzbanek mleka. W pierwszym odruchu chciałem uciec, ale już mnie zauważyła.
– Mogę? – zapytałem, tkwiąc w drzwiach jak idiota. – Naszła mnie chęć na przekąskę.
Natychmiast skierowała uwagę z powrotem na czasopismo. Nabrała kolejną łyżkę płatków i lekceważąco machnęła ręką.
– Rób, co chcesz.
Nasypałem płatków do miski. Nie było innego miejsca, żeby usiąść, więc dołączyłem do niej przy stole. Nawet we flanelowym szlafroku, bez makijażu i z rozczochranymi włosami wyglądała cudownie. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć takiej istocie.
– Gapisz się na mnie – rzuciła, przewracając kartkę.
Poczułem krew pędzącą ku policzkom.
– Nie, wcale nie.
Nie dodała nic więcej. Nie wiedziałem, co zrobić z oczami, więc wlepiałem wzrok w miskę. Chrzęst przeżuwanych płatków brzmiał piekielnie głośno.
– Co czytasz? – zapytałem w końcu.
Z westchnieniem irytacji zamknęła czasopismo i uniosła wzrok.
– No dobrze. Jestem.
– Próbowałem tylko nawiązać rozmowę.
– Możemy to sobie darować? Proszę. Widziałam, jak na mnie patrzysz, Tim.
– Więc znasz moje imię.
– Tim, Tom, wszystko jedno. – Przewróciła oczami. – W porządku. Miejmy to z głowy.
Rozchyliła górę szlafroka. Pod spodem miała tylko stanik z lśniącego różowego jedwabiu. Widok nieopisanie mnie podniecił.
– Śmiało – ponagliła.
– Śmiało co?
Patrzyła na mnie z szyderczo znudzoną miną.
– Nie bądź tępy, chłopcze z Harvardu. Daj, pomogę ci.
Wzięła moją rękę i położyła ją, raczej machinalnie, na lewej piersi. A była to cudowna pierś! Nigdy wcześniej nie dotykałem bogini. Sferyczna miękkość, obleczona w drogi jedwab przybrany delikatną koronką, wypełniła moją dłoń jak brzoskwinia. Czułem, że Arianna się ze mnie nabija, ale mało mnie to obchodziło. Co dalej? Czy pozwoli się pocałować?
Najwyraźniej nie. Gdy tworzyłem w głowie idealnie erotyczną narrację, cudowną opowieść o tym, co będziemy razem robić, z punktem kulminacyjnym w postaci dzikiej kopulacji na kuchennej podłodze, nagle odsunęła moją rękę tak pogardliwym ruchem, jakim wyrzuca się śmieci do kosza.
– Więc… – Otworzyła czasopismo. – Dostałeś to, czego chciałeś? Zadowolony?
Byłem kompletnie skołowany. Przewróciła kartkę, potem drugą. Do diabła, co właśnie się stało?
– Zupełnie cię nie rozumiem – przyznałem się.
– Oczywiście, że nie. – Znów na mnie spojrzała, z niesmakiem marszcząc nos. – Coś mi powiedz. Dlaczego ty w ogóle się z nim kumplujesz? Chodzi mi o to, że w zasadzie wydajesz się całkiem normalny.
Przypuszczam, że mogłem uznać jej słowa za komplement. Poza tym wybuchł we mnie dziki instynkt opiekuńczy wobec jej brata. Za kogo ona się ma, żeby tak o nim mówić? Za kogo się uważa, żeby tak sobie ze mnie żartować?
– Jesteś okropna – rzuciłem.
Parsknęła złośliwym śmiechem.
– Nie pieprz, chłopcze z Harvardu. A teraz, jeśli wybaczysz, chciałabym poczytać.
I taki był koniec. Wróciłem do łóżka, podniecony do tego stopnia, że nie mogłem zasnąć, a rankiem, zanim inni wstali, ojciec Lucessiego zabrał nas swoim monstrualnym lincolnem na stację kolejową. Gdy wysiedliśmy, w niezgrabnym odwróceniu zwyczajowej uprzejmości podziękował mi za wizytę w sposób, który sugerował, że on też jest zbity z tropu moją przyjaźnią z jego synem. Wyłaniał mi się pewien obraz: Lucessi jest wyrodkiem, czarną owcą w rodzinie, obiektem familijnej litości i źródłem zażenowania. Głęboko mu współczułem, dostrzegając podobieństwo jego sytuacji do mojej. Byliśmy wyrzutkami, obaj.
Wsiedliśmy do pociągu. Byłem zmęczony i nie miałem ochoty na rozmowy. Przez jakiś czas telepaliśmy się w milczeniu. Lucessi odezwał się pierwszy.
– Przepraszam za to wszystko. – Palcem wskazującym gryzmolił po szybie. – Pewnie miałeś nadzieję na coś bardziej ekscytującego.
Nie powiedziałem mu o tym, co się stało w nocy, i oczywiście nigdy tego nie zrobiłem. Bo tak naprawdę złość ze mnie wyparowała; zastąpiła ją rodząca się ciekawość. Intrygowało mnie coś zupełnie niespodziewanego w świecie, który miałem okazję przelotnie zobaczyć. Życie, jakie wiodła jego rodzina; wiedziałem o istnieniu takiego bogactwa, ale to nie to samo, co spać pod dachem bogaczy. Czułem się jak odkrywca, który natknął się w dżungli na złote miasto.
– Nie przejmuj się – mruknąłem. – Świetnie się bawiłem.
Lucessi westchnął, wyprostował się i zamknął oczy.
– Potrafią się zachowywać jak najgłupsi ludzie pod słońcem.
Fascynowały mnie, rzecz jasna, pieniądze. Nie tylko z powodu tego, co można za nie kupić, choć było to pociągające (siostra Lucessiego – dowód rzeczowy A). Głębszy powab leżał w czymś bardziej nieuchwytnym. Nigdy nie zadawałem się z bogaczami, ale nie miałem z tego powodu kompleksów; przecież nigdy też nie miałem do czynienia z Marsjanami. Na Harvardzie studiowało mnóstwo bogatych dzieciaków, którzy skończyli elitarne prywatne szkoły i nadawali sobie nawzajem tak niedorzeczne ksywy jak Odlot, Beemka czy Kaczor. Ale w codziennej egzystencji łatwo było przeoczyć ich zamożność. Sypialiśmy w tych samych gównianych akademikach, pociliśmy się nad takimi samymi pracami i testami, jedliśmy takie samo ohydne jedzenie w stołówce jak mieszkańcy kibucu. A może tylko tak się wydawało. Odwiedziny w domu Lucessiego otworzyły