Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 38
Jest początek września. Na zewnątrz prozaiczna mgiełka deszczu zabarwionego przez letnią zieleń otula niewielkie skupisko domów, podwórek i drobnych przedsiębiorstw, z których jedno należy do jego ojca, jedynego w miasteczku okulisty-optyka. Fach ojca plasuje rodzinę w górnej warstwie społecznej miasteczka; według standardów owego czasu i miejsca są zamożni. Ojciec, znany i doceniany, chodzi ulicami Mercy w chórze przyjacielskich powitań, no bo kto jest bardziej godny podziwu i wart wdzięczności niż człowiek, który nakłada ci na nos okulary umożliwiające widzenie rzeczy i ludzi twojego życia? W dzieciństwie chłopak uwielbiał zaglądać do salonu ojca, gdzie przymierzał wszystkie okulary zdobiące wieszaki i gabloty wystawowe, tęskniąc za dniem, kiedy będzie potrzebował szkieł, chociaż to nigdy nie nastąpiło, bo miał doskonały wzrok.
– Pora ruszać, synu.
Ojciec staje w drzwiach – niski, z beczkowatą piersią, w szarych flanelowych spodniach, które wskutek grawitacyjnej konieczności są podtrzymywane przez szelki. Ma rzedniejące włosy, wilgotne po prysznicu, i policzki świeżo ogolone staromodną maszynką, którą woli od nowoczesnych wynalazków w dziedzinie golenia. Powietrze wokół niego śpiewa zapachem old spice’a.
– Jeśli czegoś zapomnisz, zawsze możemy ci przysłać.
– Na przykład?
Ojciec uprzejmie wzrusza ramionami; stara się być pomocny.
– Nie wiem. Ubrania? Buty? Zabrałeś dyplom? Na pewno będą chcieli.
Mówi o drugim miejscu syna w konkursie Western Reserve District 5 Science Day, Iskra życia. Równowaga Gibbsa-Donnana i równanie Nernsta a pochodzenie żywotności komórek. Dyplom w skromnej czarnej ramce wisi na ścianie nad biurkiem. Prawda jest taka, że chłopak się go wstydzi. Czy nie jest tak, że wszyscy studenci Harvardu zajmują pierwsze lokaty? Odgrywa jednak przedstawienie, udając wdzięczność, że ojciec mu o nim przypomniał, i kładzie dyplom na stosie ubrań w otwartej walizce. W Cambridge ani razu nie wyjmie go z szuflady biurka; po trzech latach znajdzie go pod stertą rozmaitych papierów, przyjrzy mu się z przelotną goryczą i wyrzuci go do kosza.
– Zuch chłopak! – mówi ojciec. – Pokaż tym mądralom z Harvardu, z kim mają do czynienia.
Głos matki pnie się z dołu schodów w natarczywej pieśni:
– Tim-o-thy! Jesteś gotowy?
Nigdy nie nazywa go „Tim”, zawsze „Timothy”. Ta forma go krępuje – wydaje się jednocześnie wytworna i zdrobniała, jakby był angielskim lordziątkiem na aksamitnej poduszce – chociaż w głębi duszy lubi swoje imię. Nie jest dla niego żadną tajemnicą, że matka woli go od męża, i działa to również w drugą stronę. Miłość do niej jest znacznie łatwiejsza niż kochanie ojca, którego słownik emocjonalny ograniczał się do męskiego poklepywania po plecach i organizowanych od czasu do czasu biwaków tylko dla chłopców. Jak wiele innych dzieci, jest świadom swojej wartości w domu i ta wartość w niczyich oczach nie jest wyższa niż w matczynych. „Mój Timothy – mawia matka, jakby mieszkali z nią jacyś inni chłopcy o takim imieniu; jest jej jednym jedynym. – Jesteś moim wyjątkowym Timothym”.
– Haaa-rold! Co wy tam robicie? Spóźni się na autobus!
– Rany boskie, zaczekaj chwilę! – Ojciec patrzy na syna. – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co ona zrobi, jak wyjedziesz. Nie będzie miała się o kogo zamartwiać. Ta kobieta doprowadzi mnie do obłędu.
Żart, chłopiec rozumie, chociaż w głosie ojca wykrywa nutę powagi. Po raz pierwszy rozważa pełne emocjonalne wymiary tego dnia. Nie tylko jego życie się zmienia, ale także zmienia się życie rodziców. Jak w ekosystemie nagle pozbawionym głównego gatunku, z powodu jego wyjazdu w domu zapanuje zupełnie nowy układ. Jak wszyscy młodzi ludzie, nie ma pojęcia, kim naprawdę są rodzice; przez osiemnaście lat dostrzegał ich istnienie tylko wtedy, gdy miało to związek z jego potrzebami. Nagle głowa mu pęka od pytań. O czym rozmawiają, gdy nie ma go w pobliżu? Jakie tajemnice skrywają przed sobą nawzajem, jakie ich aspiracje odeszły w niepamięć? Jakie prywatne urazy, trzymane w ryzach przez wspólny projekt wychowywania dziecka, wyjdą na światło dzienne teraz, pod jego nieobecność? Kochają go, ale czy kochają się nawzajem? Nie jako rodzice ani nawet mąż i żona, ale po prostu jako ludzie – jak z pewnością kiedyś musieli się kochać? Chłopak nie ma zielonego pojęcia; pojmuje te sprawy nie bardziej, niż wyobraża sobie świat przed swoimi narodzinami.
Kłopot jest tym większy, że sam nigdy nie był zakochany. W Mercy w Ohio nawet umiarkowanie atrakcyjna osoba mogła mieć wzięcie na seksualnym targowisku – on też, choć prawiczek, od czasu do czasu korzystał z okazji, ale doświadczył tylko bezbolesnej zapowiedzi miłości, której brakowało głębi. Zastanawia się, czy czegoś mu nie brakuje. Czy w mózgu jest ośrodek, z którego pochodzi miłość, i czy w jego wypadku nie wykazuje on drastycznych usterek w działaniu? Świat jest omywany miłością – w radiu, w filmach, na kartach powieści. Romantyczna miłość jest pospolitą kulturową narracją, on jednak wydawał się na nią odporny. Dlatego też, chociaż jeszcze nie posmakował cierpienia, które idzie w parze z miłością, doznaje bólu innego, pokrewnego rodzaju: strachu przed życiem bez miłości.
Schodzą do kuchni, gdzie czeka matka. Chłopak spodziewał się, że będzie ubrana i gotowa do wyjścia, ale ona ma na sobie kwiecistą podomkę i frotowe kapcie. Jakieś milczące porozumienie zadecydowało, że tylko ojciec odwiezie go na dworzec autobusowy.
– Spakowałam ci lunch – oznajmia matka.
Wciska mu pakunek w ręce. Chłopak otwiera pomarszczoną paszczę torebki: kanapka z masłem orzechowym w woskowanym papierze, pocięte marchewki w foliowym woreczku, kartonik mleka, pudełko ciasteczek w kształcie zwierząt. Ma osiemnaście lat; mógłby pożreć zawartość dziesięciu takich torebek i wciąż byłby głodny. To posiłek dla dziecka, a jednak stwierdza, że czuje absurdalną wdzięczność za ten mały prezent. Kto wie, kiedy matka po raz kolejny przyszykuje mu lunch?
– Wystarczy ci pieniędzy? Haroldzie, dałeś mu jakąś gotówkę?
– Poradzę sobie, mamo. Mam mnóstwo pieniędzy z lata.
Oczy matki zasnuwają się łzami.
– Och, obiecywałam sobie, że nie będę płakać. – Macha rękami przed twarzą. – Lorraine, mówiłam, tylko nie próbuj płakać.
Syn wchodzi w jej ciepłe objęcia. Jest postawną kobietą, dobrą do przytulania. Wdycha jej zapach – zakurzony, owocowo-słodki aromat zabarwiony chemiczną wonią lakieru do włosów i nikotyną porannego papierosa.
– Może go już puścisz, Lori. Spóźnimy się.
– Harvard. Mój Timothy będzie studiować na Harvardzie. Po prostu nie mogę w to uwierzyć.
Jazda wiejskimi szosami na dworzec autobusowy w sąsiednim mieście