Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 33
Sytuacja stawała się jasna. Powaliła mnie choroba, może miałem jakiś atak; to wyjaśniałoby obecność krępujących mnie pasów. Jeszcze nie mogłem sobie przypomnieć okoliczności, które doprowadziły do tego, że tu trafiłem. Głos był kluczem. Jeśli zdołam zidentyfikować osobę, która do mnie mówi, wszystko się wyklaruje.
Rozepnę pasy, zgoda?
Poczułem zmniejszenie nacisku; pasy, zwolnione przez jakiś odległy mechanizm, przestały mnie unieruchamiać.
Tim, możesz usiąść? Zrobisz to dla mnie?
Prawda była taka, że bez względu na to, co mi dolegało, najgorsze minęło. Nie czułem się chory – wręcz przeciwnie. Brzęczenie, które pochodziło z piersi, przeradzało się w obejmujące całe ciało potężne Wibrato, jakby molekuły mojego organizmu grały jeden wibrujący ton, co sprawiało mi głęboką, niemal seksualną przyjemność. Obejmowało lędźwie, czubki palców stóp, nawet cebulki włosów – nigdy nie doświadczyłem niczego równie cudownego.
Usłyszałem drugi głos, niższy niż ten pierwszy:
Doktorze Fanning, jestem pułkownik Sykes.
Sykes. Czy znałem człowieka o takim nazwisku?
Słyszy nas pan? Wie pan, gdzie pan jest?
Otworzyła się we mnie dziura. Nie dziura: paszcza. Byłem głodny. Niezmiernie, obłędnie głodny. Nie był to apetyt typowy dla istoty ludzkiej. Był to zwierzęcy głód, głód kłów i pazurów, pragnienie rozerwania miękkiego podgardla, żeby poczuć na podniebieniu eksplodujące gorące soki.
Tim, martwimy się o ciebie. Odezwij się do mnie, stary.
I tak po prostu otworzyły się wrota pamięci, uwalniając powódź wspomnień. Las deszczowy z parnym powietrzem i gęstymi zielonymi koronami drzew pełnymi krzyczących zwierząt; lepkość mojej skóry i wszechobecna chmara owadów wokół głowy; żołnierze omiatający drzewa lufami karabinów, z twarzami pomalowanymi farbą kamuflującą; posągi, człekokształtne potworne postacie, ostrzegające nas przed dalszą drogą i zarazem nakazujące iść naprzód, coraz głębiej w serce tego plugawego miejsca; nietoperze.
Przybyły w nocy i zaroiło się od nich w naszym obozie. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy nietoperzy, wymachująca skrzydłami nieprzebrana chmara. Zaćmiły niebo. Wzięły je szturmem. Otwarły się bramy piekielne i właśnie to się z nich wylało, wymiociny. Zdawało się, że nietoperze nie lecą, ale płyną w zorganizowanych falach niczym ławice ryb niesionych na prądach powietrza. Runęły na nas z łopotem skrzydeł, kłapaniem zębów i radosnym krwiożerczym popiskiwaniem. Pamiętałem strzały, wrzaski. Przebywałem w miejscu błękitnego światła i głosu, który znał moje imię, ale w duchu uciekałem do rzeki. Zobaczyłem wijącą się na brzegu kobietę. Miała na imię Claudia, należała do naszej ekipy. Nietoperze okrywały ją niczym żywa peleryna. Wyobraźcie to sobie, wyobraźcie sobie ten koszmar. Prawie nie było jej widać. Miotała się w demonicznym tańcu cierpienia. Szczerze mówiąc, w pierwszym odruchu nie chciałem nic zrobić. Nie mam zadatków na bohatera. A jednak czasami odkrywamy coś, czego nigdy o sobie nie wiedzieliśmy. Zrobiłem dwa wielkie susy, chwyciłem ją i skoczyłem do cuchnącej wody. Na karku i ramionach czułem gorące ukłucia nietoperzych zębów. Woda kipiała od krwi. Furia tych zwierząt była tak wielka, że woda ich nie powstrzymała; darły nasze ciała nawet wtedy, gdy tonęły. Oplotłem ręką szyję Claudii i zanurkowałem, chociaż byłem świadom, że to na nic się nie zda, bo kobieta już nie żyła.
Przypomniałem sobie to wszystko… i jeszcze coś. Przypomniałem sobie twarz mężczyzny. Unosiła się nade mną, obramowana przez niebo nad dżunglą. Straciłem czucie, trawiła mnie gorączka. Powietrze wokół mnie pulsowało, ubijane przez łopaty śmigłowca. Mężczyzna coś krzyczał. Próbowałem się skupić na ruchu jego warg. To było żywe – mówił mój przyjaciel Jonas Lear. – To było żywe, żywe, żywe…
Uniosłem głowę i rozejrzałem się. Pokój był pusty, jak cela. W ciemnym oknie w ścianie naprzeciwko mnie ujrzałem swoje odbicie.
Zobaczyłem, czym się stałem.
Nie wstałem. Skoczyłem. Przemknąłem przez pokój i z łupnięciem uderzyłem w okno. Za szybą dwóch mężczyzn rzuciło się do tyłu. Jonas i ten drugi, Sykes. Oczy mieli wielkie ze strachu. Tłukłem pięściami. Ryczałem. Rozwarłem szczęki, pokazując zęby, żeby poznali ogrom mojej wściekłości. Chciałem ich zabić. Nie, nie zabić. „Zabicie” jest zbyt łagodnym słowem na opisanie tego, czego pragnąłem. Chciałem ich unicestwić. Chciałem rozedrzeć ich na kawałki. Pogruchotać im kości i pogrzebać twarz w wilgotnych szczątkach. Sięgnąć rękami w ich piersi, wyrwać serca i pożerać zakrwawione mięso, gdy ostatni zbłąkany impuls skurczy mięsień, i patrzeć im w twarze, gdy będą umierać. Krzyczeli i wrzeszczeli. Nie byłem taki, jak się spodziewali. Szyba dygotała, wyginając się pod moim ciosami.
Pokój został zalany wybuchem oślepiającej jasności. Poczułem się tak, jakby trafiła we mnie setka strzał. Zatoczyłem się do tyłu i upadłem skulony na podłogę. Usłyszałem terkot mechanizmu i trzask, z jakim opadły kraty, odgradzając mnie od okna.
Tim, przepraszam. Nie to zamierzałem. Wybacz mi…
Może mówił prawdę, lecz to nie robiło różnicy. Nawet wtedy, skulony z bólu, wiedziałem, że ich przewaga jest tymczasowa, że nie ma żadnego znaczenia. Ściany mojego więzienia nie będą miały innego wyboru, jak w końcu poddać się mojej woli. Byłem mrocznym kwiatem ludzkości, od początku czasu przeznaczonym do zniszczenia świata, który nie miał żadnego kochającego go Boga.
Z jednego staliśmy się Dwunastoma. To też jest powszechnie znane. Z mojej krwi pobrano pradawny zalążek i przekazano go innym. Poznałem tych ludzi. Z początku budzili we mnie trwogę. Ich ludzkie życie różniło się od mojego. Nie mieli sumienia, litości, żadnej moralności. Byli jak bezrozumne zwierzęta, z bestialskimi sercami pełnymi najczarniejszych uczynków. Od dawna zdawałem sobie sprawę z istnienia takich jak oni, jednak żeby naprawdę zrozumieć zło, należy je odczuć, trzeba go doświadczyć. Powinno się w nie wejść jak do jaskini bez iskierki światła. I tak, jeden po drugim, wchodzili do mojego umysłu, a ja wnikałem w ich głowy. Babcock był pierwszy. Jakże straszne miał sny – choć, szczerze mówiąc, nie gorsze niż moje. Inni przyszli w ślad za nim we właściwym czasie i każdy dołączał do mojej owczarni. Morrison i Chávez. Baffes i Turrell. Winston i Sosa, Echols i Lambright, Reinhardt i Martínez, najgorszy z nich wszystkich. Nawet Carter, którego przesycone cierpieniem wspomnienia rozdmuchały gasnące węgle współczucia w moim sercu. Z czasem w towarzystwie tych chorych dusz rozwinęło się we mnie głębokie poczucie misji. Byli moimi spadkobiercami, moimi akolitami; tylko ja wśród nich posiadałem talenty przywódcze. W przeciwieństwie do mnie nie gardzili światem, ponieważ dla takich jak oni świat jest niczym, wszystko jest niczym. Ich apetyty nie znały umiaru, toteż wiedziałem, że bez przewodnika doprowadzą do szybkiego i totalnego unicestwienia nas wszystkich. Musiałem objąć dowodzenie, ale jak ich nakłonić, żeby się podporządkowali?
Tym, czego potrzebowali, był bóg.
Dziewięciu i jeden, rozkazałem im, posługując się moim najlepszym głosem boga. Dziewięciu