Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 35
Ostatecznie okazało się, że drzwi śmierci nie były oznaczone napisem WYJŚCIA NIE MA.
Gdy wykasłałem resztki wody, zdołałem się podnieść; byłem oszołomiony i zdumiony. Gdzie jestem? Kim jestem? Kiedy…? Miałem wrażenie, że wszystko mi się przyśniło, a później na odwrót: że wciąż śnię. Do tego stopnia byłem zdezorientowany. Uniosłem dłoń i popatrzyłem na nią w świetle księżyca. Pod każdym widocznym względem była to ręka człowieka – ręka Timothy’ego Fanninga, kierownika katedry na Wydziale Biochemii Uniwersytetu… Spojrzałem w dół na resztę swojego ciała. Drżącymi palcami obmacywałem twarz, klatkę piersiową, brzuch i blade nogi; nagi w blasku księżyca, badałem każdą część fizycznego jestestwa jak ślepiec czytający Brajlem.
A niech mnie wszyscy diabli, pomyślałem.
Odpocząłem na kamiennej półce wystającej ze ściany kamieniołomu, po czym ruszyłem biegnącą zakosami wąską ścieżką, która zawiodła mnie na szczyt. Znalazłem się na złomowisku zardzewiałych maszyn na wpół zarośniętych przez zielsko. Nie miałem pojęcia, która godzina. Z wyjątkiem księżyca, nigdzie nie paliły się światła. Otaczało mnie bezludne pustkowie, jakby świat już się skończył.
Wody kamieniołomu ukryły moją drugą ofiarę, ale została kobieta, a ostatnią rzeczą, jakiej chciałem, była obława policyjna. Obszedłem kamieniołom, żeby wrócić tam, gdzie jeszcze niedawno stał pick-up. Widok kobiety nie wywołał we mnie wyrzutów sumienia, najwyżej coś w rodzaju powierzchownej, szybko przemijającej litości, jaką można poczuć wtedy, gdy podczas zjadania drugiego porannego tosta czyta się w gazecie o jakiejś dalekiej katastrofie. Dwa ciche pluski – ciało, głowa – i moja ofiara trafiła do wodnego grobu.
Oczywiście żadne z tych poczynań nie rozwiązało problemu: byłem nagim dorosłym mężczyzną w nieznanej okolicy. Potrzebowałem ubrań, schronienia, jakiejś historyjki. Poza tym czułem niepokój; niesłyszalna syrena w moim mózgu wyraźnie mówiła, że jeśli świt zastanie mnie na otwartej przestrzeni, nie wyniknie z tego nic dobrego.
Poruszanie się główną szosą byłoby zbyt ryzykowne. Skierowałem się więc do lasu, w nadziei że w końcu dotrę do jakiejś mniej uczęszczanej drogi. Za lasem rozciągały się świeżo obsiane pola przedzielone drogą gruntową. W dali dostrzegłem światło i pomaszerowałem w jego stronę. Mały podniszczony parterowy dom, niewyszukany architektonicznie, nieco więcej niż skrzynia do przechowywania ludzkiego życia. Światło, które widziałem, płynęło z jednego z dwóch frontowych okien. Na podjeździe nie było samochodu, co sugerowało, że nikogo tam nie zastanę i że lampa pali się w oczekiwaniu na powrót właściciela.
Drzwi posłusznie się otworzyły i wszedłem do pokoju zagraconego tanimi meblami, na których rozstawiono mnóstwo bibelotów z jarmarków folklorystycznych. Przed kanapą stał telewizor wielkości telebimu. Szybkie oględziny wnętrza – cztery pokoje i kuchnia – potwierdziły moje pierwsze wrażenie, że w domu nikogo nie ma. Dalsza inspekcja ujawniła, że mieszka tu kobieta, absolwentka wydziału pielęgniarskiego na Uniwersytecie Stanowym Wichita. Miała blisko pięćdziesiąt lat, miękką, pyzatą jak księżyc twarz i szare włosy, o które za bardzo nie dbała, nosiła rozmiar dwadzieścia, była często fotografowana w stanie upojenia alkoholowego w etnicznych restauracjach (w plastikowej girlandzie na szyi bezwstydnie flirtowała z muzykami mariachi, trzymając szpikulec do fondue) i mieszkała sama. Z szafy wyjąłem najbardziej neutralne rzeczy, jakie mogłem znaleźć – za duże spodnie dresowe, równie obszerną bluzę z kapturem i japonki – po czym udałem się do łazienki.
Widok, który powitał mnie w lustrze, nie był zupełnie niespodziewany. W owym czasie stało się dla mnie jasne, że fizyczny akt tonięcia niezupełnie przywrócił mi ludzką postać, ale zaopatrzył mnie w coś przypominającego kostium. Wirus pozostał, moja śmierć tylko go zachęciła do jakiejś nowej interakcji z gospodarzem. Zachowałem wiele wcześniejszych atrybutów, między innymi wzrok i słuch o nadzwyczajnej ostrości. Moje kończyny – a właściwie cały organizm, od krwi do kości, chociaż jeszcze musiałem poddać go właściwej próbie – napędzała zwierzęca siła.
Jednak świadomość zmian zupełnie nie przygotowała mnie na to, co zobaczyłem. Miałem nienaturalnie bladą, niemal trupią cerę. Włosy, które cudownie odrosły, tworzyły na moim czole komicznie idealny trójkąt. W oczach pojawił się dziwnie różowy kolor albinosa. Ale to ostatni szczegół sprawił, że zamarłem. Z początku myślałem, że to żart. W kącikach ust, wśród zwyczajnego uzębienia, dwa białe szpice opadały jak sople… albo, ściślej rzecz biorąc, kły.
Drakula. Nosferatu. Wampir. Ledwie mogę wymówić te słowa bez przewracania oczami. A jednak oto byłem, ja, ucieleśnienie fantazji Jonasa Leara, legenda przywołana do życia.
Usłyszałem chrzęst opon na żwirze. Gdy wyszedłem z łazienki, bliźniacze snopy przednich świateł omiotły pokój. Schowałem się za wieszakiem w chwili, gdy drzwi się otworzyły i do środka wpadł podmuch wiosennego powietrza. Do pokoju wtoczyła się kobieta, Janet Duff – znałem jej imię i nazwisko z oprawionego dyplomu, który wisiał nad zasłanym rachunkami biurkiem w sypialni – w kwiecistej bluzce, białych spodniach z poliestru i praktycznych butach pielęgniarki wracającej z nocnego dyżuru. Nie gubiąc rytmu, położyła kółko z kluczami na stoliku przy drzwiach, zrzuciła buty, cisnęła pękatą torebkę na krzesło i poszła do kuchni. Po chwili dobiegły stamtąd szmer otwieranej lodówki i gulgotanie, gdy nalewała czegoś do szklanki. Po wypiciu kojącego duszę haustu wina (czułem zapach: tanie chablis, zapewne z kartonu) pielęgniarka Duff wróciła do pokoju ze szklanką wielkości mniej więcej puszki farby, włączyła gigantyczny telewizor i padła na kanapę, osiadając na poduszkach niczym przekłuty balon.
Nie mam pojęcia, jak to się stało, że nie zauważyła mnie za wieszakiem; mogę tylko powiedzieć, że mój nowy stan pozwalał mi zastygać w idealnym bezruchu, co pełniło funkcję swego rodzaju kamuflażu i czyniło mnie niemal niewidzialnym przy pobieżnym rzucie zmęczonego życiem oka. Patrzyłem, jak kobieta przełącza kanały – thriller policyjny, pogoda, film dokumentalny o więzieniu – aż w końcu zdecydowała się na reality show, a jakże, o zawodach w pieczeniu babeczek. Siedziała plecami do mnie. Wina ubywało łyk po łyku. Przypuszczałem, że wkrótce, znieczulona alkoholem, pielęgniarka Duff zacznie pochrapywać. Ale pamiętając o sunącym ku mnie ostrzu świtu i o różnych naglących potrzebach – gotówka, pojazd, bezpieczne miejsce do przeczekania godzin dziennych – nie widziałem powodu, by zwlekać. Wyszedłem z kryjówki i stanąłem za nią.
– Hm.
Nie zabiłem jej od razu. Znów to powtórzę: nie pragnę wybaczenia, proszę tylko o cierpliwość. Potrzebowałem informacji i dlatego pielęgniarka Duff musiała być żywa.
Jedno ukąszenie i było po krzyku. Kobieta natychmiast zemdlała – oczy wywrócone w głąb czaszki, płytki oddech, całkowicie zwiotczałe ciało. Jak ochoczy pan młody wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i położyłem na kołdrze, po czym udałem się do łazienki i napełniłem wannę. Gdy wróciłem, rozpoczynała się przemiana. Na usta kobiety wystąpiła biała piana. Palce i ręce jej drżały. Najpierw jęczała, później stękała, a w końcu umilkła. Seria spazmów wstrząsała jej ciałem tak gwałtownie, że myślałem, iż zacna pielęgniarka Duff wybuchnie niczym petarda.
A potem