Miasto luster. Justin Cronin

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 31

Miasto luster - Justin Cronin

Скачать книгу

królewskiego. Zamek w sam raz dla króla. Zwieńczone łukami wysokie ciemne okna patrzyły na ulicę. Pośrodku attyki stała kamienna figura z rękami rozpostartymi w powitalnym geście. Poniżej, wyryte w fasadzie, wycyzelowane przez księżycową poświatę, biegły słowa: GRAND CENTRAL TERMINAL.

      Alicio, jestem tu. Tak się cieszę, że przybyłaś.

      Teraz wyraźnie słyszała swoich braci i siostry. Byli wszędzie pod nią, drzemali w trzewiach miasta. Czy oni też wyczuwali jej obecność? Zrozumiała, że jest jedna godzina, ku której zmierzają wszystkie dni od chwili narodzin. To, co uważasz za labirynt wyborów i możliwości decydujących o tym, jakie stanie się twoje życie, w rzeczywistości jest szeregiem kroków na drodze i gdy po dotarciu do celu podróży spoglądasz wstecz, widzisz tylko jedną ścieżkę – tę wybraną dla ciebie.

      Przypięła linkę do uzdy Żołnierza. Dwie noce wcześniej, gdy obozowała na przedmieściach Newark, przygotowała łuczywo z sosnowej gałęzi. Teraz, kucając na chodniku, zestrugała korę na podpałkę, skrzesała ogień i wsunęła koniec łuczywa w płomienie. Gdy żywica się zajęła, wstała, wysoko trzymając pochodnię, która miała płonąć godzinami i dawać przydymione pomarańczowe światło. Mocno zapięła bandolety na piersi, po czym sięgnęła prawą ręką nad lewym ramieniem, żeby wyjąć miecz z pochwy. Ostry i mocny, ze sznurkową rękojeścią wytartą po godzinach ćwiczeń, nie miał dla niej żadnego symbolicznego znaczenia; był po prostu narzędziem. Machnęła nim powoli do tyłu i do przodu, czując, jak jego siła stapia się z jej siłą. Żołnierz ją obserwował. Kiedy chwila wydała się właściwa, Alicia schowała broń do pochwy i otworzyła drzwi dworca.

      – Czas.

      Wprowadziła konia do środka. Słyszała chrzęst potłuczonego szkła pod nogami i popiskiwanie szczurów. Trzy metry za drzwiami zaprezentowały się dwie możliwości. Mogła pójść prosto przed siebie, w dół nachylającego się korytarza, na niższy poziom stacji, albo skręcić w lewo, w sklepione przejście.

      Poszła w lewo. Znalazła się w głównej hali, ale dworzec wcale nie wyglądał jak dworzec – bardziej przypominał kościół. Miejsce, gdzie wielkie tłumy gromadziły się, żeby ze sobą obcować w towarzystwie jakiejś wyższej istoty. Snopy księżycowej poświaty wpadały przez wysokie okna i rozlewały się po podłodze jak bladożółta ciecz. Panowała tak głęboka cisza, że Alicia słyszała w uszach szum swojej krwi. Patrząc w górę, dostrzegła coś, co uznała za niebo, dopóki nie uświadomiła sobie, że to przecież malowidło. Strop był usiany gwiazdami, a wśród nich widniały postacie: byk, baran, mężczyzna wylewający wodę z dzbana.

      – Alicia. Witaj.

      Drgnęła. To był jego głos. Słyszalny, zdecydowanie ludzki głos.

      – Tu jestem.

      Dźwięk dobiegał z drugiego końca hali. Alicia ruszyła w tamtą stronę. Prowadząc Żołnierza, zobaczyła przed sobą coś w rodzaju niewielkiego domu. Na szczycie niczym korona tkwił duży zegar z czterema cyferblatami. Gdy podeszła, zegar jako pierwszy pochwycił blask pochodni; nie odbijał go jednak, lecz pochłaniał światło, które nadało tarczom pomarańczowy połysk.

      – Tutaj, Alicio.

      Szerokie schody prowadziły na galerię. Puściła uzdę i przyłożyła rękę do szyi Żołnierza. Sierść miał mokrą od potu. Uspokajająco przycisnęła do niej dłoń: Czekaj tu.

      – Nie martw się, twojemu przyjacielowi nic nie grozi. Jest wspaniałym towarzyszem, Alicio. Lepszym, niż przypuszczałem. Żołnierz w każdym calu, jak ty. Jak moja Alicia.

      Wchodziła po schodach, nie starając się ukrywać – byłoby to bezsensowne. Jakie stworzenie na nią czeka? Głos był ludzki, dość wątły, ale ciało z pewnością nie będzie słabe. Zaraz ujrzy olbrzyma, kolosalnego potwora, tytana swojej rasy.

      Dotarła na szczyt. Po prawej stronie ciągnął się bar ze stołkami, a na wprost niej stały rzędy stolików; niektóre były przewrócone, inne wciąż nakryte, z zastawą i sztućcami.

      Przy jednym z nich siedział mężczyzna.

      Czy to jakaś sztuczka? Czy zrobił coś z jej głową? Siedział w swobodnej pozie, z rękami złożonymi na udach, w ciemnym garniturze i białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Linia jego rudych, niemal czerwonych włosów miała ostry trójkąt na środku czoła, policzki były lekko obwisłe, oczy – pełne nieokreślonego skupienia. Nagle wszystko wokół niej przestało wydawać się realne. To jakiś gigantyczny żart. Mężczyzna wyglądał zwyczajnie, jak postać w tłumie, jak człowiek, na którego nikt nie zwraca uwagi.

      – Czy moja powierzchowność cię zaskoczyła? – zapytał. – Może powinienem cię uprzedzić.

      Głos zmotywował ją do działania. Rzuciła pochodnię i dobyła miecza, idąc w jego stronę. Wyciągnęła rękę w bok i wysunęła biodro, przenosząc ciężar na partie dużych mięśni – barki, miednicę, nogi. Machnęła mieczem i ostrze zatrzymało się kilka centymetrów od jego szyi.

      – Kim ty jesteś, do cholery?

      Nie drgnął mu ani jeden mięsień. Nawet głos pozostał odprężony.

      – A na kogo wyglądam?

      – Nie jesteś człowiekiem. To niemożliwe, żebyś nim był.

      – Możesz zapytać siebie o to samo. Co oznacza bycie człowiekiem. – Przechylił głowę w stronę ostrza. – Jeśli zamierzasz go użyć, proponuję zrobić to teraz.

      – Czy tego chcesz?

      Zadarł głowę ku sufitowi. W kącikach ust ukazały się podobne do sztyletów kły. Były to zęby drapieżnika, a jednak jego twarz wciąż wyglądała łagodnie.

      – Czekałem na ciebie dość długo, wiesz. Sto lat zapewnia wiele czasu na myślenie o wszystkim. O wszystkim, co się zrobiło, o ludziach, których się znało, o popełnionych błędach. O przeczytanych książkach i muzyce, o słońcu i deszczu na skórze. To wszystko wciąż ma się w środku. Ale to za mało, prawda? W tym kłopot. Przeszłość nigdy nie wystarcza.

      Sztych miecza wciąż był przy jego szyi. Jakże prostym to uczynił, jak łatwym. Patrzył na nią z idealnym spokojem. Jeden szybki cios i będzie wolna.

      – Jesteśmy z tej samej gliny. – Jego głos brzmiał łagodnie, jak u dobrotliwego nauczyciela. – Tyle rozpaczy. Tyle poniesionych strat.

      Dlaczego tego nie zrobiła? Dlaczego nie zadała ciosu? Ogarnęła ją dziwna drętwota – nie paraliż fizyczny, bardziej utrata woli.

      – Nie mam wątpliwości, że jesteś do tego zdolna. – Dotknął miejsca na szyi. – Tutaj, jak sądzę. To powinno załatwić sprawę.

      Coś było nie w porządku. Coś było bardzo, bardzo nie w porządku. Wystarczyło zabrać miecz i uciec, a jednak Alicia nie mogła się do tego zmusić.

      – Nie możesz, prawda? – Zmarszczył brwi, w jego tonie niemal pobrzmiewał żal. – Przecież ojcobójstwo jest wbrew naturze.

      – Zabiłam

Скачать книгу