Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 30
– To zależy.
– Że statek jest naszym przeznaczeniem. Że powinniśmy popłynąć na wyspę.
– Jak inaczej można to wyjaśnić?
– Ja nie potrafię. – Lucius uniósł z niedowierzaniem brwi. – To zupełnie do ciebie niepodobne. Bezkrytyczna wiara w rysunek wariata.
Milczeli przez długą chwilę. Michael napił się whiskey.
– Ten statek… popłynie? – odezwał się w końcu Lucius.
– Nie wiem, jakie są zniszczenia poniżej linii wodnej. Dolne pokłady zostały zalane, ale w maszynowni jest sucho.
– Zdołasz go naprawić?
– Może, ale wymagałoby to armii ludzi. I mnóstwa pieniędzy, których nie mamy.
Lucius zabębnił palcami po stole.
– Zawsze znajdzie się jakiś sposób. Zakładając, że mamy ludzi, ile czasu zająłby remont?
– Lata… może dziesiątki lat. Musielibyśmy wypompować wodę ze statku, zbudować suchy dok i tam go umieścić. A to byłby dopiero początek. To cholerstwo ma ze dwieście metrów długości.
– Ale zadanie jest wykonalne.
– W teorii.
Michael wpatrywał się w twarz przyjaciela. Musieli jeszcze poruszyć przemilczaną dotąd kwestię, od której zależała cała reszta.
– Jak sądzisz, ile mamy czasu? – zapytał Michael.
– Do czego?
– Do powrotu wiroli.
Lucius nie odpowiedział od razu.
– Nie jestem pewien.
– Ale nadciągają – rzucił Michael.
Jego przyjaciel uniósł głowę. Michael dostrzegł ulgę w jego oczach. Lucius o wiele za długo żył sam z tą świadomością.
– Powiedz mi, jak na to wpadłeś?
– Bo tylko to ma sens – odparł Michael. – Pytanie, jak ty na to wpadłeś…
Lucius wypił whiskey, dolał sobie i opróżnił szklankę. Michael czekał.
– Coś ci powiem – przerwał milczenie Lucius. – I nie wolno ci tego nikomu powtórzyć. Ani Sarze, ani Hollisowi, ani Peterowi. Zwłaszcza Peterowi.
– Dlaczego nie jemu?
– Przykro mi, nie ja ustanawiam zasady. Musisz dać mi słowo.
– Masz je.
Lucius głęboko zaczerpnął powietrza i wypuścił je w powolnym wydechu.
– Wiem, że wirole wracają, bo Amy mi powiedziała.
13
Padało, gdy Alicia zbliżała się do miasta. Rzeka, widziana z góry w miękkim porannym świetle, była dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażała: szeroka, ciemna, bez wysiłku tocząca wody. Za nią wznosiły się wieże miasta, gęste jak las. Z nabrzeży sterczały zrujnowane pirsy, na mieliznach spoczywały wraki statków. W ciągu stu lat podniósł się poziom morza. Południowy przylądek wyspy miejscami wyglądał na zalany, woda pluskała o mury budynków.
Jechała na północ, klucząc pomiędzy zwałami gruzu, szukając wolnej drogi. Deszcz przestał padać, zaczął od nowa i znowu przestał. Było późne popołudnie, gdy dotarła do mostu. Dwa masywne filary wyglądały jak ogromni bliźniacy trzymający przęsło za kable zarzucone na ramiona. Myśl o przeprawie budziła w niej głęboki niepokój, którego nie śmiała okazać, mimo to Żołnierz wyczuł jej strach. Alicia wykryła drobną zmianę w jego chodzie; koń szedł niechętnie, jakby pytał: „Znowu?”.
Tak, pomyślała. Znowu.
Skręciła i znalazła drogę dojazdową. Tarasowały ją barykady, stanowiska artylerii, pojazdy wojskowe ogołocone do czysta przez stulecie żywiołów; niektóre leżały do góry kołami albo na boku – stoczono tu bitwę. Górny poziom mostu był zakorkowany wrakami samochodów, pomalowanymi na biało przez ptasie odchody. Alicia zsiadła z wierzchowca i poprowadziła go przez rumowisko. Z każdym krokiem jej napięcie wzrastało. Reakcja była automatyczna, jak alergia, z trudem powstrzymywane kichnięcie. Patrzyła przed siebie, stawiając jedną stopę przed drugą.
W połowie przęsła dotarli do miejsca, gdzie jezdnia się zarwała. Samochody leżały w poskręcanej stercie na dolnym poziomie. Jedyne przejście zapewniała szeroka najwyżej na metr dwadzieścia kładka wzdłuż balustrady.
– Bułka z masłem – powiedziała Alicia do Żołnierza. – Drobnostka.
Wysokość nie miała dla niej znaczenia; obawiała się wody. Za krawędzią kładki rozdziawiała się paszcza śmierci. Zlodowaciała z przerażenia, krok po kroku prowadziła Żołnierza. Jakie to dziwne, nie bać się niczego oprócz tego, pomyślała.
Słońce świeciło za nimi, gdy dotarli na drugą stronę rzeki. Kolejna droga dojazdowa pozwoliła im zejść na poziom ulicy, do dzielnicy magazynów i zakładów przemysłowych. Alicia wsiadła na Żołnierza i ruszyła na południe wzdłuż kręgosłupa wyspy. Numery mijanych ulic malały. W końcu fabryki ustąpiły kwartałom bloków mieszkalnych i kamienic poprzedzielanych parcelami, albo pustymi, albo przypominającymi miniaturowe dżungle. Gdzieniegdzie ulica była zalana i brudna rzeczna woda z bełkotem wypływała ze studzienek. Alicia nigdy nie była w takim miejscu, zdumiewała ją więc gęstość zabudowy. Zwracała uwagę na najcichsze dźwięki i najmniejszy ruch: gruchające gołębie, pomykające szczury, szmer wody ściekającej po wewnętrznych ścianach budynków. Czuła gryzący zapach pleśni. Smród zgnilizny. Zapach samego miasta, świątyni śmierci.
Zapadał wieczór. Po niebie śmigały nietoperze. Była na Lenox Avenue, na wysokości ulic o numerze powyżej sto dziesiątego, gdy zobaczyła, że dalszą drogę przegradza zielony mur. W sercu bezludnego miasta rósł las, pełen bujnych roślin i tętniący życiem. Zatrzymała Żołnierza na skraju i wyczuliła zmysły, skupiając uwagę na drzewach, bo gdy wirole atakowały, to właśnie z góry. Oczywiście, jej nie będą chciały dopaść, bo przecież była jedną z nich, ale musiała pamiętać o Żołnierzu. Odczekała kilka minut i gdy uznała, że przeprawa będzie bezpieczna, stuknęła piętami w końskie boki.
– Ruszamy.
I miasto zniknęło tak po prostu. Równie dobrze mogliby jechać przez ogromną prastarą puszczę. Zmierzch przeszedł w noc rozświetloną wąskim sierpem księżyca. Dotarli do rozległej polany porośniętej pierzastą trawą, tak wysoką, że ocierała się o uda Alicii, a dalej znów drzewa przejmowały władanie nad ziemią.
Po kamiennych schodach dostali się na Ulicę Pięćdziesiątą