Miasto luster. Justin Cronin

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 34

Miasto luster - Justin Cronin

Скачать книгу

bo moje czyny są niewybaczalne, ani nie po to, by okazać skruchę, chociaż ją czuję. (Czyż nie jest to zaskakujące wyznanie? Timothy Fanning zwany Zero przeprasza? Taka jest prawda: przepraszam za wszystko). Chcę tylko przygotować scenę, umieścić moją mentalną sylwetkę we właściwym kontekście. Czego pragnąłem? Pragnąłem spustoszenia świata, przeobrażenia go w lustrzane odbicie mojego przeklętego ja. Pragnąłem ukarać Leara, mojego przyjaciela – i wroga – głęboko przekonanego, że może ocalić świat, dla którego od początku nie było ratunku i który nie zasługiwał na to, żeby go ratować.

      Taki był mój gniew w tamtych wczesnych dniach. Nie mogłem jednak w nieskończoność ignorować metafizycznych aspektów swojego stanu. W dzieciństwie często rozmawiałem z Wszechmogącym. Moje modlitwy były płytkie i dziecinne, jakbym mówił do Świętego Mikołaja: spaghetti na kolację, nowy rowerek na urodziny, dzień śniegu i bez szkoły. „Jeśli, Boże, w swoim nieskończonym miłosierdziu uznasz, że nie będzie zbyt wielkim kłopotem…” Cóż za ironia! Rodzimy się pełni wiary i lęku, podczas gdy powinno być odwrotnie; dopiero życie nas uczy, co mamy do stracenia. Jako dorosły mężczyzna zatraciłem chęć do modlitwy, jak zresztą wielu ludzi. Nie powiem, że byłem niewierzący; raczej przyznam, że niewiele myśli, jeśli w ogóle, poświęcałem kwestiom boskim. Nie sądziłem, żeby Bóg, kimkolwiek jest, był zainteresowany błahymi ludzkimi sprawami ani że ten fakt zwalnia nas od obowiązku bycia przyzwoitymi wobec innych. Wprawdzie własne losy doprowadziły mnie do stanu nihilistycznej rozpaczy, lecz nawet w najczarniejszych godzinach mojej ludzkiej egzystencji – w godzinach, które przeżywam do dziś – nie winiłem nikogo prócz siebie.

      Ale tak jak miłość obraca się w smutek, a smutek w gniew, tak gniew musi ustąpić myśleniu, żeby człowiek mógł poznać samego siebie. Miałem bezsprzecznie symboliczne cechy. Stworzony przez naukę, byłem idealnym produktem przemysłowym, ucieleśnieniem niezmordowanej wiary ludzkości w siebie. Od czasów naszego pierwszego kudłatego przodka skrobiącego kamień krzemieniem i przepędzającego ciemności skrzesanym ogniem pięliśmy się ku niebu po drabinie skleconej z naszej arogancji. Ale czy to wszystko? Czy stanowiłem ostateczny dowód na to, że ludzkość mieszkała w niestrzeżonym kosmosie bez żadnego celu, czy byłem czymś więcej?

      Dlatego zastanawiałem się nad moim istnieniem. W swoim czasie owe rozmyślania doprowadziły do tylko jednego wniosku. Zostałem stworzony w konkretnym celu. Nie jestem źródłem destrukcji; jestem narzędziem wykutym w niebiańskim warsztacie przez boga okropności.

      Czy mogłem zrobić coś innego poza tym, jak zagrać tę rolę?

▪ ▪ ▪

      Co do mojego obecnego – na pozór bardziej ludzkiego – wcielenia, to mogę powiedzieć tylko tyle, że ostatecznie Jonas miał rację w jednym, chociaż sukinsyn nigdy się o tym nie dowiedział. Wydarzenia, które zaraz opiszę, rozegrały się zaledwie kilka dni po moim wyzwoleniu i doszło do nich w pewnej zapadłej wiosce o nazwie (tego dowiedziałem się później) Sewanee, leżącej na prerii w Kansas. Do dziś moje wspomnienia tego wczesnego okresu są przepojone radością. Cóż za uskrzydlająca swoboda! Jakże obfite zaspokajanie apetytów! Świat nocy stał się wystawną ucztą dla moich zmysłów, niewyczerpanym bufetem. Zachowywałem jednak pewną ostrożność. Bez masakr w przydrożnych zajazdach. Bez mordowania całych rodzin w łóżkach. Bez pomalowanych na czerwono barów w centrach handlowych, z leżącymi we krwi rozczłonkowanymi klientami. Te rzeczy miały w końcu nadejść, ale na razie zależało mi na zostawianiu mniej wyraźnych tropów. W nocy, gdy zmierzałem na wschód, pozwalałem sobie na skromny posiłek, i to tylko wtedy, gdy mogłem go zdobyć z łatwością i szybko pozbyć się resztek.

      Dlatego moje serce zaśpiewało arię rozkoszy na widok pojazdu.

      Groteskowo wypasiony czterodrzwiowy pick-up – wielkie dwie rury wydechowe, światła na górnym orurowaniu, folia samoprzylepna z flagą konfederatów na zderzaku – stał zaparkowany na krawędzi zalanego kamieniołomu. Odosobnienie było idealne, podobnie jak roztargnienie mężczyzny i kobiety, zaskoczonych in flagranti, rozkoszujących się sobą tak, jak ja miałem zamiar nacieszyć się nimi. Przez jakiś czas tylko patrzyłem. Nie jak podglądacz; raczej kierowała mną ciekawość badacza. Dlaczego robią to w takiej ciasnocie? Dlaczego wybrali krępującą ruchy kabinę pick-upa (mężczyzna dosłownie miażdżył swoją lubą, przyciskając ją do deski rozdzielczej), żeby dać upust zwierzęcej namiętności? Przecież na świecie nie brakowało łóżek. Nie byli młodzi, najlepsze lata zostawili daleko za sobą – on łysy i tęgawy, ona chuda i zwiędła… starzejące się ciała. Co takiego przyzwało ich w to miejsce? Czyżby nostalgia? Czy byli tutaj za młodu? Czy byłem świadkiem odtwarzania chwały młodości? Nagle mnie olśniło. Tak, są mężem i żoną, są w związku małżeńskim… tyle że nie ze sobą.

      Pierwszą wziąłem kobietę. Okraczając swojego towarzysza na szerokim przednim siedzeniu, podrygiwała z takim zapamiętaniem – ręce ściskające zagłówek, spódnica podkasana do talii, majtki kołyszące się na kościstej łydce, twarz skierowana ku niebu, jak gdyby wznosiła modły – że gdy gwałtownym ruchem otworzyłem drzwi, wydawała się bardziej zirytowana niż przestraszona, jakbym przerwał jej wyjątkowo ważny tok myśli. Oczywiście rozdrażnienie nie trwało długo, nie więcej niż kilka sekund. To interesująca prawda, że ludzkie ciało, uwolnione od głowy, jest zasadniczo workiem krwi z wbudowanymi słomkami. Trzymając prosto jej bezgłowy korpus, zamknąłem usta wokół tryskającego otworu i pociągnąłem długi solidny łyk. Nie spodziewałem się wiele. Przewidywałem, że bogata w konserwanty małomiasteczkowa dieta nada jej krwi chemiczny posmak. Ale było inaczej. W rzeczywistości kobieta okazała się przesmaczna. Jej krew miała istny bukiet smaków, jak długo leżakujące wino.

      Zassałem jeszcze dwa razy i odrzuciłem ją na bok. W tym czasie jej towarzysz, ze spodniami opuszczonymi do kostek, z szybko kurczącym się lśniącym penisem, przesunął się za kierownicę i gorączkowo szukał kluczyka w pęku wielu innych kluczy, ogromnym, jakby był dozorcą. Drżącymi palcami wsunął w otwór jeden, potem drugi kluczyk, bez powodzenia, mamrocząc litanię „O Boże” i „O kurwa”, będącą tylko lekko zmienioną wersją ekstatycznych odgłosów i sprośnych słów zachęty, jakie jeszcze przed chwilą dyszał w ucho swojej partnerki.

      Komedia była wyborna. Prawdę powiedziawszy, nie mogłem się nią nasycić.

      Co było moim wielkim błędem. Gdybym zabił go szybciej, bez przerwy na rozkoszowanie się tym śmiesznym widowiskiem, świat, który znamy, byłby innym miejscem. Stało się tak, jak się stało; moja opieszałość dała mu czas na znalezienie właściwego kluczyka. Mężczyzna wsunął go do stacyjki, zapuścił silnik i sięgnął do dźwigni zmiany biegów. Zdążył to zrobić, zanim wskoczyłem do kabiny, złapałem go za głowę, przechyliłem ją na bok i z chrzęstem zatrzasnąłem szczęki na jego tchawicy. Byłem tak oczarowany krwawą ucztą, jaką zapewniła mi moja nieszczęsna ofiara, że nie spostrzegłem, co się dzieje – że zdążył wrzucić bieg.

      Awersja naszego gatunku do wody jest dobrze znana. Woda oznacza dla nas śmierć. Toniemy jak kamienie, naszym ciałom brakuje wyporności zapewnianej przez tkankę tłuszczową. Z lotu w dół kamieniołomu zachowałem tylko fragmentaryczne wspomnienia. Powolne zbliżanie się auta do krawędzi otchłani; siła grawitacji i nieuchronny upadek; otaczająca mnie woda, kokon zimnej śmierci spowijający moje oczy, nos i płuca. Małe błędy prowadzą do wielkiej katastrofy. Niepokonany pod wieloma innymi względami, odkryłem najszybszy sposób na śmierć. Gdy samochód z miękkim łupnięciem spadł na dno zalanego wodą kamieniołomu, wydostałem się z kabiny i zacząłem się czołgać. Chociaż wpadłem w panikę, nie umknęła mi ironia. Obiekt Zero, Niszczyciel Świata, pełza

Скачать книгу