Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 39
– Słuchaj – odzywa się ojciec, gdy podjeżdżają do dworca. – Chcę ci coś powiedzieć.
Zaczyna się, myśli chłopak. Zostawili matkę w domu właśnie z powodu tego nieuchronnie zbliżającego się obwieszczenia. Co to będzie? Na pewno nic o dziewczynach ani o seksie; poza jedną niezręczną rozmową, kiedy miał trzynaście lat, ojciec nigdy nie poruszył tego tematu. Ucz się pilnie? Haruj jak wół? Ale to wszystko już słyszał.
Ojciec odchrząkuje.
– Nie chciałem mówić tego wcześniej. No, może chciałem. Prawdopodobnie powinienem. Chcę ci powiedzieć, że jesteś stworzony do wielkich rzeczy. Do wielkich rzeczy, synu. Zawsze o tym wiedziałem.
– Będę robić, co w mojej mocy, obiecuję.
– Wiem. Ale niezupełnie o tym mówię. – Ojciec na niego nie patrzy po raz pierwszy od chwili wyjazdu z domu. – Mówię, że to już nie jest miejsce dla ciebie.
Uwaga jest głęboko niepokojąca. Do czego on zmierza?
– To nie znaczy, że cię nie kochamy – kontynuuje. – Wcale nie. Chcemy dla ciebie jak najlepiej.
– Nie rozumiem.
– Święta, w porządku. Nie miałoby sensu, gdyby nie było cię tutaj w Boże Narodzenie. Wiesz, jaka jest matka. Ale poza tym…
– Mówisz, że nie chcesz, żebym przyjeżdżał do domu?
– Możesz dzwonić, oczywiście. – Ojciec mówi szybko, nie tyle wymawia, ile wyrzuca z siebie słowa. – Albo my do ciebie. Powiedzmy, co dwa tygodnie. A może nawet raz w miesiącu.
Chłopak nie ma pojęcia, jak to rozumieć. Poza tym wykrywa w słowach ojca nutę fałszu, sztuczną sztywność. Brzmi to tak, jakby czytał z kartki.
– Nie mogę uwierzyć w to, co mówisz.
– Wiem, że prawdopodobnie trudno tego słuchać. Ale naprawdę nie ma na to rady.
– Co znaczy, że nie ma na to rady? Dlaczego?
Ojciec robi głęboki wdech.
– Słuchaj, później mi podziękujesz. Zaufaj mi, dobrze? Może teraz tak nie myślisz, ale masz całe życie przed sobą. Właśnie o to chodzi.
– Za cholerę ci nie wierzę!
– Hej, licz się ze słowami. Nie ma powodu tak się wyrażać.
Nagle chłopakowi zbiera się na płacz. Jego wyjazd przemienia się w wygnanie. Ojciec milczy i syn rozumie, że została osiągnięta granica; nic więcej od niego nie dostanie. Chcemy dla ciebie jak najlepiej… Masz przed sobą całe życie… Ojciec ukrył prawdziwe uczucia za barykadą frazesów.
– Otrzyj oczy, synu. Po co robić z igły widły.
– A mama? Czy to również jej pomysł?
Ojciec się waha; chłopak dostrzega przelotny ból na jego twarzy. To sugestia czegoś szczerego, jakiejś głębszej prawdy, lecz w następnej chwili znika.
– Nie musisz się o nią martwić. Ona rozumie.
Samochód się zatrzymuje. Chłopak unosi wzrok, zdumiony, że już są na dworcu. Trzy perony, jeden czekający autobus, pasażerowie już wsiadają.
– Masz bilet?
Bez słowa kiwa głową. Ojciec wyciąga rękę. Chłopak czuje się tak, jakby został wyrzucony z pracy. Kiedy podają sobie ręce, ojciec miażdży mu palce. Uścisk dłoni jest niezręczny i krępujący; syn oddycha z ulgą, gdy się kończy.
– Idź już – ponagla ojciec ze sztuczną wesołością. – Chyba nie chcesz się spóźnić.
Nie ma ratunku dla tej chwili. Chłopak wysiada, wciąż ściskając papierową torebkę z lunchem, która ma dla niego niemal totemiczne znaczenie, ostatni ślad dzieciństwa nie tyle pożegnanego, ile unicestwionego. Wyciąga walizkę z bagażnika i przystaje, żeby zobaczyć, czy ojciec wysiądzie z buicka. Może w ostatnim przed rozstaniem geście pojednania zaniesie jego bagaż do autobusu, a nawet go uściska? Nic takiego się nie dzieje. Chłopak podchodzi do autobusu, wkłada walizkę do luku i zajmuje miejsce w kolejce.
– Cleveland! – ryczy kierowca. – Wsiadać do Cleveland!
Na początku kolejki wybucha zamieszanie. Ktoś zgubił bilet i próbuje się wytłumaczyć. Gdy wszyscy czekają na zakończenie afery, kobieta stojąca tuż przed chłopakiem obraca się w jego stronę. Ma może sześćdziesiąt lat, schludnie upięte włosy, błyszczące niebieskie oczy i postawę, która sprawia wrażenie wytwornej, nawet arystokratycznej – ktoś taki powinien wsiadać na pokład oceanicznego liniowca, a nie brudnego autobusu.
– Jestem pewna, że młodzieniec taki jak ty wyrusza do jakiegoś interesującego miejsca – zagaduje go wesoło kobieta.
Chłopak nie ma ochoty na rozmowę, ani trochę.
– Jadę na studia – wyjaśnia i słowo więźnie mu w gardle. Kobieta nie reaguje, więc dodaje: – Na Harvardzie.
Ona pokazuje w uśmiechu absurdalnie sztuczne zęby.
– Cudownie. Student Harvardu. Rodzice muszą być z ciebie bardzo dumni.
Nadchodzi jego kolej. Podaje bilet kierowcy, idzie przejściem i wybiera miejsce z tyłu, możliwie jak najdalej od niej. W Cleveland przesiądzie się do autobusu do Nowego Jorku; tam na dworcu Port Authority, po nocy przespanej na twardej ławce z walizką utkniętą pod nogami, złapie pierwszy autobus do Bostonu, odjeżdżający o piątej rano. Gdy wielki diesel z dudnieniem budzi się do życia, w końcu chłopak odwraca się twarzą do okna. Znowu pada, krople deszczu cętkują szybę. Miejsce, gdzie stał buick ojca, jest puste. Kiedy autobus cofa, chłopak otwiera papierową torbę. Dziwne, jak zgłodniał. Rozpakowuje kanapkę; sześć gryzów i już jej nie ma. Popija mlekiem, nie odrywając kartonika od ust. Błyskawicznie pochłania marchewki. Ledwie czuje ich smak; celem jest jedzenie, zapełnienie pustej przestrzeni. Gdy wszystko inne znika, wyjmuje paczkę ciastek i przez chwilę ogląda wydrukowane na niej kolorowe cyrkowe zwierzęta: niedźwiedź polarny, lew, słoń, goryl. Te ciastka towarzyszyły mu przez całe dzieciństwo, ale dopiero teraz zauważa, że zwierzęta w klatkach nie są samotne, że są to matki z młodymi.
Kładzie ciastko na języku i czeka, aż się rozpuści i pokryje wnętrze ust waniliową słodyczą, potem bierze następne i kolejne, i w końcu w opakowaniu nie ma już żadnego. Chłopak zamyka oczy i czeka na nadejście snu.
Dlaczego relacjonuję tę scenę w trzeciej osobie? Pewnie dlatego, że tak jest łatwiej. Wiem, że ojciec chciał dobrze, ale poradzenie sobie z bólem, jaki sprawił jego wyrok, zajęło mi wiele lat. Wybaczyłem mu oczywiście, lecz rozgrzeszenie to nie to samo co zrozumienie. Jego kamienna twarz, jego obojętny ton… Przez wiele lat po tym zastanawiała mnie pozorna łatwość, z jaką pozbył się mnie