Miasto luster. Justin Cronin
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto luster - Justin Cronin страница 40
Później się dowiedziałem, że wybrana przeze mnie restauracja, Mr. and Mrs. Bartley’s Burger Cottage, była popularnym punktem orientacyjnym Cambridge. Wszedłem do środka i zaatakował mnie szczypiący w oczy zapach cebuli zmieszany z rykiem tłumu. Odniosłem wrażenie, że zbiegła się tu połowa miasta, żeby siedzieć przy długich stołach i wzajemnie się przekrzykiwać, łącznie z kucharzami, którzy wywrzaskiwali zamówienia jak rozgrywający sygnały. Na ścianie nad grillem wisiała ogromna tablica z nagryzmolonymi kredą opisami najbardziej odpychająco skomponowanych burgerów, o jakich kiedykolwiek słyszałem: z ananasem, serem pleśniowym, smażonym jajkiem.
– Jesteś sam?
Mężczyzna, który się do mnie odezwał, bardziej przypominał zapaśnika niż kelnera – wielki brodacz w fartuchu poplamionym jak po pracy w rzeźni. Drętwo skinąłem głową.
– Single tylko przy ladzie – oznajmił. – Łap stołek.
Miejsce właśnie się zwolniło. Gdy kelner za ladą zabrał talerz poprzedniego klienta, postawiłem walizkę pod nogami i usiadłem. Nie było mi zbyt wygodnie, ale przynajmniej schowałem swój bagaż. Wyjąłem z kieszeni plan miasta i zacząłem go studiować.
– Co ma być, skarbie?
Kelnerka, znękana starsza kobieta z plamami potu pod pachami firmowej koszulki, stała przede mną z podkładką i zawieszonym nad nią ołówkiem.
– Cheeseburger?
– Sałata, pomidor, cebula, korniszon, keczup, majonez, ser szwajcarski, cheddar, provolone, amerykański, jaka bułka, zwykła czy opiekana?
Równie dobrze mógłbym się pokusić o łapanie kul z karabinu maszynowego.
– Chyba wszystko…
– Chcesz cztery różne rodzaje sera? – Oderwała wzrok od podkładki. – Będziesz musiał dopłacić.
– Nie, nie, przepraszam. Tylko cheddar. Cheddar wystarczy.
– Zwykła czy opiekana?
– Słucham?
Jej oczy, zmęczone z nudów, w końcu się uniosły.
– Chcesz… bułkę… zwykłą… czy… opiekaną?
– Jezu, Margo, wyluzuj, dobrze? – odezwał się mężczyzna siedzący na prawo ode mnie.
Patrzyłem prosto przed siebie, ale teraz obróciłem głowę. Był wysoki i barczysty, choć nie przesadnie muskularny, z tego rodzaju proporcjonalną twarzą, która sprawia wrażenie, jakby została wykonana staranniej niż twarze większości ludzi. Był w zmiętej koszuli wetkniętej w spłowiałe lewisy i miał okulary słoneczne z zausznikami wsuniętymi w brązowe faliste włosy. Siedział z kostką lewej nogi na kolanie prawej, eksponując podniszczony mokasyn na bosej stopie. Widziany kątem oka, wydawał się całkiem dorosły, ale teraz zobaczyłem, że jest góra rok, może dwa lata starszy ode mnie. Nie wiek robił różnicę, lecz jego sposób bycia. Biła od niego aura przynależności, wszystko w nim mówiło, że jest potomkiem plemienia i doskonale zna jego zwyczaje.
Zamknął książkę, położył ją na blacie obok kubka po kawie i obdarzył mnie rozbrajającym uśmiechem, który mówił: „Bez obawy. Zdaj się na mnie”.
– Ten gość chce cheeseburgera ze wszystkimi dodatkami. Opiekana bułka, ser cheddar. Do tego frytki, jak sądzę. Co do picia? – zapytał mnie.
– Hm… mleko?
– I mleko. Nie, shake – poprawił się. – Czekoladowy, bez pianki. Zaufaj mi.
Kelnerka spojrzała na mnie z powątpiewaniem.
– Dobrze się czujesz?
Ta cała wymiana zdań zbiła mnie z tropu. Z drugiej strony shake brzmiał zachęcająco, a ja nie byłem w nastroju do odrzucania uprzejmości.
– Jasne.
– Tak trzymaj. – Mój sąsiad zsunął się ze stołka i wetknął książkę pod pachę w sposób, który sugerował, że wszystkie książki powinny być noszone dokładnie tak. Przeczytałem tytuł, ale go nie zrozumiałem: Zasady fenomenologii egzystencjalnej. – Margo się tobą zaopiekuje. Znamy się od wieków. Stołuję się tutaj od czasów, gdy biegałem w krótkich spodenkach.
– Wtedy cię bardziej lubiłam – skomentowała Margo.
– Nie ty pierwsza to mówisz. A teraz migiem! Nasz przyjaciel wygląda na głodnego.
Kelnerka odeszła bez słowa. Ich błyskotliwa wymiana zdań stała się dla mnie jasna. Przekomarzali się nie jak przyjaciele, ale jak rozwinięty nad wiek siostrzeniec i ciotka.
– Dzięki – zwróciłem się do niego.
– De nada. Niekiedy mam wrażenie, że rozgrywają się tutaj wielkie zawody w niegrzeczności, ale warto pocierpieć. Więc gdzie cię dali?
– Słucham?
– Do którego akademika. Jesteś na pierwszym roku, prawda?
Nie kryłem zdumienia.
– Skąd wiesz?
– Moce umysłu. – Postukał się w skroń i parsknął śmiechem. – To i walizka. No to gdzie? Mam nadzieję, że nie do któregoś Unii. Chcesz być w Yardzie, wierz mi.
To rozróżnienie nic dla mnie nie znaczyło.
– Przydzielili mnie do Wigglesworth.
Moja odpowiedź wyraźnie go zadowoliła.
– Masz fart, przyjacielu. Będziesz w samym środku akcji. Oczywiście tam to, co uchodzi za akcję, jest trochę staromodne. Czyli ludzie, którzy o czwartej nad ranem drą włosy z głowy z powodu egzaminów. – Po męsku klepnął