Wiedźma. Anna Sokalska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wiedźma - Anna Sokalska страница 5
– Klątwa – podchwycił czarnoksiężnik z podłym zadowoleniem. – To uczynić mogę. Tyle tu nieszczęścia i tyle nadziei – dodał, znów niezrozumiale dla rozszalałej w gniewie i strachu dwójki. Zbliżył się bezgłośnie, jakby płynął przez eter, i zawisnął przed Jasną, która wbrew swej woli rozluźniła ciało, a dziedzic puścił ją ostrożnie i cofnął się kilka kroków, chowając się za czarnoksiężnikiem. Ten zaś długimi palcami sięgnął ku ranie wiedźmy i zebrał z niej krew, roztarł między oślizłymi opuszkami i przyłożył sobie do warg, by móc jej posmakować.
– Sama dla się jesteś największym przekleństwem, sama sobie zadasz najokrutniejsze cierpienie. Poczucie winy nieustannym bólem będzie trzymać cię przy życiu, wstyd jako kotwica uwięzi cię na tym padole, a strach i żal sparaliżują twój talent. W jeden tylko sposób będziesz mogła się wyzwolić – przecząc sobie! Póki nie zapragniesz swej mocy, póki nie rozmiłujesz się w mężczyźnie, póki nie zapomnisz o siostrze, póty trwać będziesz jako nieboskłon bez słońca i jako noc bez księżyca, niczym wieczna próżnia pozbawiona treści. Oto klątwa, którą sama sobie zadałaś i przede którą się nie uchowasz!
Jasna, nagle otrzeźwiała z zamętu, który opanował jej myśli, słuchała go z napiętą twarzą, o oczach rozwartych od strachu i nozdrzach rozdętych od gniewu. Nie podobało jej się to, co wypowiedział, zbytnio osobiste były to słowa, jakby czarnoksiężnik nieruchomymi złotymi oczyma zajrzał do głębi jej duszy i rozebrał z wszelkich pancerzy.
– Tyle tylko? Nic ponadto? – zakrzyknął dziedzic, zawiedziony i wzburzony ułożonym przez czarnoksiężnika zaklęciem.
– Nie jęczże, śmiertelniku – odparł mu ten surowo, tonem chłodnym jak północne wiatry. – Nic ci od niej więcej nie grozi. O mnie się teraz martw i o zapłatę za moje usługi. Odejdź precz! – ponaglił go wyniośle, jakby on był tu panem i jego należało się lękać, i może w istocie tak właśnie było. Wówczas właśnie począł dziedzic przeczuwać, że zawarł pakt z podlejsza Istotą, niż pierwej sądził, za późno jednak już było, by móc się z tego wycofać, posłusznie więc wyśliznął się z leśniczówki i pognał do dworu.
– Cofnij klątwę – rzekła hardo Jasna, patrząc wprost w oczy diablego maga.
– Nie leży to w mej mocy. – Uśmiechnął się okrutnie. – Sama się nią spętałaś, ja ci tylko dopomogłem. Przekleństwo to nie miecz, lecz oślizły pasożyt. Jedynym sposobem, by go ubić, jest pospolite zagłodzenie go. Pociesz się myślą, że jeśli zwyciężysz, staniesz się mocniejsza jeszcze niż dotychczas i nic wówczas nie stanie na drodze twej zemsty. O ile, rzecz jasna, będziesz wciąż o niej pamiętać.
Co powiedziawszy, odwrócił się ku drzwiom i popłynął przed siebie, nie wzniecając żadnych dźwięków.
– Czekajże! Stój! – zawołała Jasna, ale nie usłuchał. Ruszyła za nim, lecz on już zamknął drzwi, a gdy wybiegła na zewnątrz, rozpłynął się bez śladu w leśnym mroku. Niemal w tej samej chwili leśniczówka zapłonęła nagle jak potarta zapałka. Zajęła się ogniem z lampy, którego żarłoczność dotychczas powstrzymywał czarnoksiężnik.
Jasna, by schronić się od lecących ku niej wielkich jak owady iskier, pobiegła przed siebie, z trudem odnajdując drogę nad porzucony przez ludzi staw. Wędrówka między drzewami, zawsze tak prosta, jakby kto ją prowadził za rękę, teraz zmieniła się w błądzenie po omacku, nieporadne, przynależne śmiertelnikom. Wreszcie, z poranionymi stopami i rozdartą o zarośla sukienką, Jasna dotarła do swojego sanktuarium. Płytka woda nie przywitała jej jednak cudami, jak to się działo dotychczas. Stała cicha, martwa, ponuro odbijając w swej toni czarne niebo. Jasna przysiadła przy brzegu i objęła kolana rękoma. Wpatrywała się w taflę stawu, ale myśl jej nie była już władna odmienić wód.
– Świeć! Tańcz! Zafaluj choćby! Faluj, słyszysz? Faluj! – zawołała ze złością do jeziora, a gdy to nie usłuchało, cisnęła w nie kamieniem, lecz nawet plusk zdał się mdły i daleki, a wzniecone jego upadkiem kręgi płaskie i ledwie widoczne.
Jasna opuściła głowę i wtuliła twarz w kolana. Myśli jej krążyły chaotycznie, jak bijące skrzydłami w powietrzu spłoszone chmary ptaków.
– Nigdy... nigdy... – zaklinała z przejęciem na głos, tą mantrą próbując przełamać zły czar. I niejako w odpowiedzi na jej ciche wołanie zza napęczniałych chmur wychylił się księżyc, chudy, groteskowy, tak jak ona odarty z większości swej siły i bliski zgaśnięcia. Po ścieżce jego wątłych promieni zstąpiła ku Jasnej ćma o białych, półprzezroczystych skrzydłach i żółtawym odwłoku, której ogromne czarne oczy nigdy nie mrugały, a złote, pierzaste czułki otaczały owadzią głowę niczym święta korona. Niewiele mogło dla Jasnej uczynić nocne bóstwo, a nade wszystko nie mogło uwolnić jej od własnej klątwy. Jasna powtarzała swe żałośliwe zaklęcie, a szarość jej włosów i stalowy błękit oczu rozlały się po całym jej ciele i okrywającej ją tkaninie, matowiejąc i nadając jej topornej chropowatości. I zamilkło szeptane „nigdy”, i zatarły się ludzkie kształty, tracąc ostrość życia. Ciało Jasnej przycichło, zwolniło, zapadło w sen, schroniło się w nowiu. Podobna do ogromnego kryształu adularu, księżycowego kamienia, jak wyrzeźbiona ręką prymitywnego artysty i w pozie bliźniaczej do rozpaczliwie zwiniętego, kryjącego się przed zagrożeniem jeża, Jasna zamarła w bezdechu, czekając.
PROLOG CZĘŚĆ 2
Przeznaczenie
nie jest przyjacielem
Rok 2016, styczeń – maj
Nina... pieniądze na wyjazd... Zniknęły! – wyszeptała zrozpaczona Karolina, a stres wypełnił jej policzki gorącą krwią.
– Jak to zniknęły? – syknęła w odpowiedzi przyjaciółka, odruchowo zakładając za ucho niedawno obcięte włosy. Rude kosmyki sięgały teraz jej brody i uciekały z objęć szalika w kratę, którym właśnie szczelnie się owinęła.
– Włożyłam je rano do szafki, jak już zebrałam wpłaty od wszystkich, ale teraz ich nie ma – powtórzyła drżącym głosem Karolina.
Stały na końcu korytarza, z dala od szatni, choć i tak nikt nie mógł ich usłyszeć – był już wieczór i wszyscy dawno rozeszli się do domów po zajęciach. Nina dopiero co wróciła z pobliskiej czytelni – musiała przebiec kilkaset metrów między budynkami przez śnieg w samych jeansach i swetrze, a wszystko po to, żeby skorzystać z mniej obleganej, czytelnianej szatni. Karolina zaś chwilę temu skończyła zebranie samorządu studenckiego – jego pozostali uczestnicy już wyszli, a ona czekała na spóźniającą się przyjaciółkę.
– Ile tego było? – dopytywała Nina, ściągając brwi.
Karolina