Matki i córki. Ałbena Grabowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Matki i córki - Ałbena Grabowska страница 9
– Nie rozumiesz, że nie zarabiam wiele? – spytała cicho. – Lokatorka jest nam potrzebna.
Ale czy to musi być lokatorka, która gra na flecie? Nie możemy wynająć pokoju atrakcyjnej studentce uniwersytetu, która nauczy mnie trochę życia?
– Rozumiem – burknęłam. – Ja tylko pytałam, jak długo będzie tu mieszkała.
– Jeśli jej granie tak bardzo ci przeszkadza, możemy poprosić, żeby ćwiczyła na Okólniku – powiedziała spokojnie matka, przykrywając się kołdrą. Nieomylny znak, że rozmowę uznała już za zakończoną. – To będzie niezręczne, ale cóż.
– W sumie najbardziej mi przeszkadza, że ona korzysta z łazienki… – dodałam bez sensu. – Muszę wstawać pół godziny wcześniej.
Tym razem nawet na mnie nie spojrzała. Wbiła mi gola do bramki, a ja nawet nie zauważyłam, że trwa mecz.
– Zgaś światło, wychodząc – zarządziła.
Nienawidziłam tego. Niczego nie uzyskałam, w dodatku wyszłam w oczach własnej matki na niedojrzałą egoistkę. No cóż… Gdyby wiedziała, co się stanie, sama czym prędzej wyeksmitowałaby flecistkę. Bo to dzięki grubej flecistce zaczęłam szukać informacji o przodkiniach. Planowałam naukę obsługi chłopaków, a dostałam coś innego. Nie wiem, czy nie cenniejszego.
A było to tak. Zapukała do moich drzwi i po niechętnym „proszę” stanęła w progu z fletem w prawej ręce. Leżałam na kanapie i czytałam Hrabiego Monte Christo. Czekałam na niego cały miesiąc, ponieważ bibliotekarka miała mnóstwo znajomych, którym dawała Hrabiego bez kolejki.
– Mogę na chwilę? – spytała.
Miała niski, chropawy głos. Pewnie dlatego grała na instrumencie, który wydawał piskliwy dźwięk. Żeby sobie zrównoważyć. W sumie niegłupio, gdy się zastanowić.
– Jasne – usiadłam, bo nie chciałam być niegrzeczna. W końcu jeśli wyjedzie, to na jej miejsce przyjdzie inna, a to wcale nie musiało oznaczać polepszenia sytuacji. Na jej miejsce mogłaby przyjść kontrabasistka albo puzonistka czy akordeonistka (swoją drogą, to najbardziej obciachowy instrument pod słońcem).
Weszła do pokoju i przycupnęła na krześle przy biurku.
– Bardzo ładne jest to mieszkanie… – powiedziała. – I dwa kroki od uczelni…
Kiwnęłam głową niechętnie.
– Paulinko… – zaczęła.
– Lila – przerwałam jej. – Wszyscy mówią do mnie Lila.
– Lila… – Nie patrzyła na mnie. – Przepraszam, ale niechcący usłyszałam twoją wczorajszą rozmowę z mamą. To znaczy jej fragment.
Zapiekły mnie policzki. Podsłuchiwała… To świadczyło o niej jeszcze gorzej.
– Czy mogłybyśmy o tym porozmawiać? – zapytała odważnie. – Naprawdę nie chciałam stwarzać kłopotów.
Zrobiło mi się strasznie głupio, ale nie wiedziałam, jak się zachować. Przeprosić? Spojrzałam więc na nią pytająco.
– Mogę ćwiczyć na uczelni. To nie jest dla mnie żaden problem. Naprawdę.
Milczałam.
– A do łazienki też nie muszę chodzić rano. Mogę… trochę później.
Kiwnęłam głową.
– To… zgoda?
Znowu kiwnęłam głową. Wstała z krzesła, ale nie wychodziła.
– Przykro mi, że nie gram na skrzypcach – powiedziała nagle. – Pewnie wolisz ten instrument.
Nie wiedziałam, co ma na myśli, ale wyraz zdumienia na mojej twarzy musiał zachęcić ją do dalszego mówienia.
– Przepraszam, głupio paplam. – W końcu ruszyła do drzwi.
– Nie rozumiem – wyrwało mi się. – Dlaczego miałabym lubić właśnie skrzypce?
Muzyka poważna nic dla mnie nie znaczyła. Jedynie film Amadeusz, o tym, jak zazdrośnik Salieri zamordował wielkiego kompozytora Mozarta, bardzo mi się podobał. Gdy w radio grali coś „poważnego”, zawsze przełączałam stację. Mama lubiła muzykę. Tę poważną oczywiście, bo piosenki, których ja słuchałam, nazywała „subkulturą” albo „tragedią”.
– Sądziłam, że wnuczka Sabiny Rywlin kocha skrzypce.
Czemu babcia miałaby kochać skrzypce? I nazywała się Mierzejska, nie Rywlin.
– Nie rozumiem – powtórzyłam.
Wskazała na jeden z portretów babci.
– To jest Sabina Rywlin – wyjaśniła mi. – Wybitna skrzypaczka przedwojennej Warszawy.
SABINA
Sądziłam, że moja tajemnica jest bezpieczna. Tymczasem stoi w moim domu jakaś podfruwajka i wyjawia Lili mój sekret. Skąd taki ktoś, takie nic właściwie, może znać moją historię? Magdalena, niedobra córka. Ona musiała napomknąć tej pannicy, że grałam na skrzypcach. Pewnie w archiwum nieszczęsnej uczelni są jeszcze moje zdjęcia. Tak, nazywam się Sabina Rywlin, byłam wielką skrzypaczką. Gdyby nie wojna, uczyliby się o mnie w szkołach. Gdyby nie wojna, grałabym razem z Arturem Rubinsteinem i to ze mną zdradzałby swoją żonę. Gdyby nie wojna…
Nie umarłam jak inni ludzie. Jestem duchem, który nie chce pójść w dalszą drogę. Jestem świadomością przekazaną nieświadomemu, malutkiemu dziecku w chwili jego narodzin. Czemu opowiadałam maleńkiej córce wszelkie szczegóły ze swojego wojennego życia, z tych kilku lat, które całkowicie odmieniły moje losy? Myliłam się, wierząc, że małe dzieci nie pamiętają. Moje słowa musiały wedrzeć się do każdej pojedynczej komórki i zasiać w jej galaretowatym mózgu ziarno niepewności. Kim była jej matka? Nie chciałam, żeby o tym wiedziała. Nie powinna, gdyż to może wpłynąć na jej los.
Lila ma rację. Bystre dziecko. Nie umarłam jak inni ludzie.
– Co tam mruczysz, Sabciu? – pyta mnie moja matka, która także nie umarła.
– Nic, nic… – próbuję ją zniechęcić. Nie lubię, kiedy mówi do mnie „Sabciu”.
Całe życie była ciekawska. Kiedy wróciłam z obozu, nie chciałam o niczym rozmawiać. Sądziłam, że powinna to zrozumieć. Nie chciałam jeść, nie chciałam żyć. To irracjonalne. W obozie człowiek robi wszystko, aby przetrwać. Walczy dzień po dniu, pazurami trzyma się straszliwego życia. Myśli sobie – cierpię, więc jestem. Przetrwam, nadzieja mnie nie opuści. Przetrwałam, a nadzieja odeszła. Stało się tak, jakbym właśnie teraz chciała umrzeć. Teraz, kiedy przecież mogłam żyć.