Matki i córki. Ałbena Grabowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Matki i córki - Ałbena Grabowska страница 6
– Głodowała tam i jadła zupy… Dlatego nigdy ich nie jemy.
Co tam zupy.
– Ale opowiedz o tej Syberii! Proszę, proszę…
Słowo klucz, które niczego nie otwiera.
– Nie teraz, Lila, bo mam robotę. Z butów wyrosłaś, trzeba kupić nowe.
Trzymać się tematu zupy. Może to coś da.
– A babcia?
Żywiłam złudną nadzieję, że może ona lubiła barszcz.
– Babcia głodowała w czasie wojny. Przestań mnie już męczyć – powiedziała mama.
– A gdzie babcia przebywała w czasie wojny? Walczyła w powstaniu warszawskim? Odbijała Rudego?! – ekscytowałam się.
– Nie chcę o tym mówić! – prawie krzyknęła.
Zdumiało mnie to. Na co dzień mama była spokojna, stonowana, przezroczysta raczej. Nigdy nie słyszałam jej krzyczącej. Łzy nabiegły mi do oczu. Przecież nie chciałam jej urazić.
– Mamo, ale one nie żyją. Czy nie mogłabyś mi zrobić zupy? – jęknęłam.
– To śmieszne, co mówisz – wycedziła. – Jesteś śmieszna i niegrzeczna. To śmieszne. Jedz natychmiast!
Trzy razy powtórzyła słowo „śmieszne” w odniesieniu do mnie. Obraziła mnie.
– Dlaczego śmieszne? – Odsunęłam stanowczo talerz z ledwie nadgryzionym mieloniakiem i całą górą ziemniaków oraz surówki.
Bez słowa go sprzątnęła, chociaż od kilku lat to ja po posiłku zbierałam talerze, myłam je i wycierałam. Następnego dnia dostałam ten sam nadgryziony kotlet. Matka już nie rozmawiała ze mną podczas obiadów. Sama nie jadła w ogóle albo stołowała się w pracy. Lubiłam sobie wyobrażać, jak w stołówce spółdzielni mieszkaniowej, w której była sekretarką, zamawiała na przemian barszcz, krupnik oraz pomidorową.
Nie znałam smutniejszego domu niż nasz. Nie znałam, co prawda, to prawda, wielu innych domów, zatem i skalę porównawczą miałam niewielką. Dwie sąsiadki, które odwiedzałam, panie Hania i Halinka, posiadały podobne mieszkania co my, tyle że mniejsze. My zajmowałyśmy całe skrzydło na parterze starego domu na Tamce. Wchodziło się do nas i wpadało w długi korytarz z czterema pokojami. Pierwszy, najmniejszy, należał do prababci, drugi do babci, trzeci do mamy, czwarty do mnie, piąty stanowił mały salonik. Na końcu korytarza znajdowała się mała kuchnia, a na wprost łazienka. Pani Halinka zajmowała lokum z dwoma pokojami. Była wdową z dorosłymi dziećmi, które czasami odwiedzały ją w niedzielę. Urządziła się skromnie, można powiedzieć praktycznie. Łóżko, kapa robiona na drutach, okrągły stół, krzesła, fotele. Wszystko takie porządne, bez polotu, ale nie tchnęło nostalgią. Nawet zimowy krajobraz wiszący na ścianie nie był taki smutny jak nasz. Zdjęcia dzieci i wnuków stały na stolikach i także nie sprawiały wrażenia wspomnień z odległego świata, którego już nie ma. Może dlatego, że te dzieci i wnuki wciąż żyły. To ważne, czy osoba na zdjęciu żyje czy nie. Naturalnie dla tego, kto ogląda. Dla mnie owszem. Do dziś jest. Pisałam pracę magisterską z postrzegania i eksponowania zdjęć przodków w różnych kulturach. Obroniłam się z najwyższą notą. Mama nawet nie otworzyła tej pracy, chociaż jej sto razy proponowałam.
Pani Hania mieszkała na samej górze. Uważałam, że miała piękne mieszkanie. Kiedy się do niej wchodziło, z korytarza bił blask. Tyle tam było światła. We wszystkich trzech pokojach wisiały duże kryształowe żyrandole, a w każdym rogu pokoju stała lampa. Trzypokojowa jasność przeciwstawna do naszych pięciopokojowych mroków. Już samo to zachęcało. Poza tym u pani Hani stały meblościanki, na półkach książki z kolorowymi grzbietami, a za szybką kryształy. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że wyglądało to kiczowato i ohydnie, a nasz dom był urządzony skromnie, ale z wielkim gustem. Wtedy jednak sądziłam inaczej. Pani Hania miała cudnie, my okropnie. Pani Halina i Hania mieszkały w wesołych mieszkaniach, my w smutnym.
– Jaki właściciel, takie mieszkanie – mówiła mama, wzruszając ramionami.
– A czemu ona ma tyle kryształów, a my nie? – pytałam.
– Ona jest żoną wysokiego urzędnika partyjnego – nie odpowiedziała wprost na moje pytanie, a przynajmniej ja nie zrozumiałam odpowiedzi, bo nie wiedziałam, że partia przynosi kryształy, meblościanki i żyrandole.
– A czemu my nie mamy kryształów?
– Mamy więcej książek niż ona – burknęła, jak zwykle unikając odpowiedzi. – I czytamy je.
To prawda, miałyśmy więcej książek, chociaż nie takich kolorowych. Nie kłóciłam się, bo u pani Hani nie było książek dla dzieci i młodzieży. Jej córki wyszły za mąż i wyprowadziły się za granicę. Jedna do bratniej Czechosłowacji, druga do równie bratniej Bułgarii. Może zabrały ze sobą swoje książki? Na półkach zostały zielone encyklopedie, złote leksykony i czerwone słowniki języka polskiego. Poza tym białe Mickiewicze, żółte Słowackie i, nie pamiętam jakiego koloru, dzieła Sienkiewicza.
– Wszystko na talony – powiedziała mama.
Książka na talony to nie prawdziwa literatura. To była moja kolejna obserwacja.
– Czy my mogłybyśmy mieszkać w innym domu? – spytałam którejś soboty.
Odkurzałam wszystkie pokoje elektroluksem i ścierałam kurze. Mama myła łazienki i kuchnię. Trwało to kilka godzin. Biorąc pod uwagę, że nie korzystałyśmy z pokojów babci i prababci, mogłyśmy równie dobrze wyprowadzić się z tego pięciopalczastego lokum i zająć mniejsze. Bez pani Hani i pani Halinki, ale one nie stanowiły jakiejś wielce stałej wartości w naszym życiu. Bez szkoły, w której nie miałam koleżanek, o kolegach nie wspomnę. Bez lekcji religii w pobliskiej parafii, na których bałam się groźnej i bardzo surowej siostry Grażyny. Jak cudowne byłoby życie z dala od Tamki. Może babcia i prababcia nie zdołałyby znaleźć nowego adresu i nie przeprowadziłyby się z nami? Już sama myśl mnie ekscytowała.
– Bzdury. – Mama przecierała kuchenny blat mokrą ściereczką. Nawet się do mnie nie odwróciła.
– Dlaczego bzdury? – zapytałam. – Czy my potrzebujemy tak dużego mieszkania? Długo się sprząta, dwa pokoje puste, a…
– Bzdury mówisz – ucięła matka.
W końcu odwróciła się do mnie i widząc moją zaskoczoną minę, pojęła, że w moim pytaniu nie kryła się ani ocena jej życia, ani krytyka jej osoby. Po prostu. Czternastoletnie dziecko pytało, czy nie możemy mieć trzech pokoi. To wszystko.
– To mieszkanie kwaterunkowe – wyjaśniła łagodniejszym tonem. – Babcia dostała je po moim urodzeniu. Takie duże, bo akurat… była taka możliwość. Tak to się stało.
Takie, taka, tak. Czyli w zasadzie nie odpowiedziała.